piątek, 5 kwietnia 2013



LEKCJA NAJNOWSZEJ HISTORII Polski

Jako nowy temat proponuję powyższy tytuł. Dlaczego?
W dawnych czasach, kiedy jeszcze nie myśleliśmy, że niepodległość przyjdzie tak szybko, staraliśmy się, jako dziennikarze wyjaśniać "białe plamy" w najnowszej historii Polski.
Miałem niezwykłe szczęście pracować w  Katolickim Tygodniku Społecznym "Ład" i przez 8 lat kierować jego działem historycznym.. Jednym z nielicznych wówczas pism mogących używać tytułu "katolicki", który oznaczył oficjalne uznanie przez Episkopat Polski pisma jako reprezentanta katolickiej opinii publicznej i posiadającego asystenta kościelnego mianowanego przez Prymasa Polski.
Mój "nos historyka" kierował mnie tam gdzie mogłem dowiedzieć się "z pierwszej ręki" jak tworzyła się historia. Miałem wiele szczęścia.  Żyli jeszcze niektórzy z tych, którzy ją tworzyli.
Z niektórymi udało mi się rozmawiać.
Dzisiaj przy "szerokim otwarciu władzy" na nauczanie historii w szkole i dbałość o to, aby jak najmniej wiedziała o tym, co tworzy naszą tożsamość, która nas uratowała z zaborów i zniewolenia komunistycznego chciałem przedstawić jedną z postaci tworzących historię. Część jej tragicznej historii. W okresie, kiedy obchodzimy: rocznicę dwóch zbrodni - ludobójstwa (zbrodnia katyńska) i politycznej - proces szesnastu, przedstawiam rozmowę z cudem ocalałym z obozu w Kozielska - Henrykiem Gorzechowskim i nie tylko.
W drugiej części przedstawię rozmowę z sądzonym w Moskwie Zastępcą Delegata Rządu na Kraj mec. Adamem Bieniem. Obie rozmowy są częścią przygotowywanej książki dla młodzieży pt. "Lekcja najnowszej historii Polski", która ukaże szereg ważnych dla młodzieży tematów związanych z okresem II wojny światowej prezentowanej na wspomnieniach ich uczestników, ważnych wzorców postaw patriotycznych i wychowawczych,.
Fragment nr 1 , to rozmowa z cudem ocalałym z Katynia Henrykiem Gorzechowskim bardzo ciekawa historia rodzinna i żywo przedstawione codzienne życie obozu oficerskiego Kozielsk 1..
Serdecznie zapraszam do lektury i dyskusji.  


      NA  KATYŃSKIEJ  DRODZE

Część 1

W Szepietówce spotkałem ojca

Z Henrykiem Gorzechowskim,
ocalałym więźniem Kozielska
rozmawia Marek Hołubicki

  Jak to się stało, że napisał Pan do nas list proponując tę rozmowę?
— Był to zupełny przypadek. Mój syn odbywa zasadniczą służbę wojskową. Ostatnio sprawa Katynia jest głośna. Wszyscy wiążą ją z Kozielskiem i jeńcami tam przebywającymi. Syn roz­mawiał z kolegami o moich i mego Ojca losach. Dotarł do niego po tych rozmowach numer „Ła­du" z Pana artykułem o obrazach Matki Boskiej Kozielskiej. Czym prędzej mi go przesłał. Pana artykuł dotyczy obozu Kozielsk 2, a dla mnie temat Matki Boskiej Kozielskiej wiąże się z obozem Kozielsk 1 i tymi współwięźniami, któ­rzy znaleźli się później w katyńskich mogiłach. Wśród nich był mój Ojciec.
  Może jednak, aby ukazać Czytelni­kom chronologicznie Pana dzieje będące również fragmentem życia niewielu ocala­łych z obozu Kozielsk 1, przedstawi nam Pan drogę starszego ułana z cenzusem Henryka Gorzechowskiego do niewoli so­wieckiej.
  15 lipca 1939 roku miałem niespełna dzie­więtnaście lat. Wtedy to zostałem zaprzysiężony jako ułan z cenzusem, ochotnik, w 3 szwadronie liniowym 16 pułku ułanów. Miałem jednocześ­nie przydział do Szkoły Podchorążych Kawale­rii. Tuż po zaprzysiężeniu brałem udział w ko­misji poborowej koni. Konie odprowadziliśmy w Bory Tucholskie, gdzie stacjonowała nasza brygada. Była to Pomorska Brygada Kawalerii pod dowództwem pułkownika Bogoria-Zakrzewskiego. Poprzednim dowódcą był generał Grzmot-Skotnicki, w tym czasie już dowódca Grupy Operacyjnej Czersk. My byliśmy jej częś­cią. Generał zginął 19 września 1939 w czasie walk.
Wkrótce zostałem skierowany do Garwolina, gdzie mieścił się ośrodek zapasowy pułku. Do­tarłem tam już po rozpoczęciu działań wojen­nych 7 września 1939. W przedarciu się do Gar­wolina dopomógł mi mój stryj generał Jan Jur-Gorzechowski, którego spotkałem w War­szawie. Dowódcą ośrodka w Garwolinie był rot­mistrz- Czesław Dmochowski, a szefem pierwszy sztandarowy z 1919 roku, starszy wachmistrz Wojciech Świerczyk (podobnie jak ja był ochot­nikiem, gdyż nieco wcześniej przeszedł na eme­ryturę). W Garwolinie został utworzony kon­wój-tabor zawierający majątek pułkowy. Było to wszystko, co przedstawiało jakąś wartość i co zdołano ewakuować z miejsca postoju pułku w Bydgoszczy. Przybył tutaj również mój Ojciec, porucznik Henryk Gorzechowski, który objął dowództwo taboru.
Szliśmy przez Łuków, Uściług na Włodzi­mierz Wołyński. Tam mieliśmy zdeponować ma­jątek pułkowy. Po drodze braliśmy udział w kil­ku potyczkach z Niemcami. Zawsze udało nam się oderwać od nieprzyjaciela. Niestety, nad­szedł 17 września, a wraz z nim uderzenie od wschodu. Byliśmy już wtedy w strefie działań Armii Czerwonej, między Równem a Włodzi­mierzem Wołyńskim.
  Jak się Pan dowiedział o wkroczeniu Sowietów?
  Byłem na kwaterze u popa, który rano, gdy się goliłem, wpadł do kuchenki krzycząc: „Straszne rzeczy. Czy Pan wie, że bolszewicy wchodzą?" Użyczył mi kryształkowego radia słuchawkowego i mogłem tę wiadomość spraw­dzić. Usłyszałem wtedy część słynnego apelu marszałka Timoszenki. Wzywał on polskich żoł­nierzy do porzucenia oficerów i przechodzenia na stronę sowiecką. Dzisiaj już znamy pełną treść tego zakłamanego od początku do końca „apelu".
Tego dnia rozstaliśmy się z Ojcem. On po­szedł z częścią ułanów na południe licząc na przebicie się do Rumunii. Ja poszedłem z drugą częścią. Przedtem zniszczyliśmy majątek pułko­wy. To znaczy spaliliśmy co się dało. Resztę po­łamaliśmy i potopiliśmy w rzeczce Turyja.
  A co się stało ze sztandarem pułku?
  Sztandar był na Pomorzu, przy pułku. Zo­stał on w końcowej fazie walk pułku zakopany. Nie dostał się w ręce nieprzyjaciela. Odkopaliś­my go 10 lat po wojnie. Obecnie znajduje się w Muzeum Wojska Polskiego.
  Rozstaje się Pan z Ojcem. Jakie zada­nia stają przed waszą częścią byłego tabo­ru w zmienionej, beznadziejnej sytuacji?
  Ojciec poszedł przebijać się w kierunku Rumunii. W jego części taboru znajdował się m.in. powóz, w którym jechała żona dowódcy ośrodka zapasowego rtm. Dmochowskiego z synkiem, jej siostra żona oficera — lekarza woj­skowego i żona majora Emicha z 18 pułku uła­nów. Ja szedłem z grupą 18-20 ludzi. Przebija­liśmy się również w kierunku Rumunii, starając się, poprzez wiązanie w potyczkach części ope­rujących w naszym rejonie sił sowieckich, od­ciążyć pierwszą grupę. Wszystko to miało miej­sce w pobliżu rzeczki Turyja.
   W końcu trzeba było złożyć broń i pójść do niewoli...
  Nie mogę przedstawić dokładnie momen­tu, gdy zagarnęli nas Sowieci. Po prostu krótko przedtem podczas potyczki zabito pode mną ko­nia, a ja zostałem ranny w nogę. Ostrzał był z czołgów i ręcznej broni maszynowej. Koń mnie przygniótł. Straciłem przytomność. Kiedy się oc­knąłem ujrzałem nade mną krasnoarmiejca, który pozbawiwszy mnie zegarka {czasy to był specjalny — cenny łup) zabierał się do pasa głównego. Zacząłem wrzeszczeć na niego po ro­syjsku, znałem już wówczas dość dobrze ten ję­zyk, aby mnie zostawił, że jestem ranny, czy coś w tym rodzaju. Podszedł jakiś komandir i powie­dział do żołnierza: Ostaw jewo, eto plennyj... Taki to okazał się ten oficer... cywilizowany. Wkrótce opatrzyłem się sam dzięki posiadane­mu opatrunkowi zapasowemu.
Potem przepędzili nas pieszo do Równego. Pamiętam jak dziś — gdy przechodziliśmy przez Równe, wisiały, głównie na sklepikach żydow­skich, wąskie czerwone sztandary. Wyraźnie by­ło widać, że oddarto górną część polskiego sztandaru. Żydówki i Ukrainki wylewały na nas nieczystości krzycząc: „Koniec wasze państwo polskie".
W Równem zostaliśmy wpakowani do wago­nów towarowych i powiezieni do Zdołbunowa. Była to ostatnia stacja po stronie polskiej. Tam staliśmy cały dzień czekając na „przerzut" na szerokie tory. Zmieniliśmy również wagony. Po­tem już bezpośrednio zawieziono nas do Szepietówki.
  Do niewoli brało was wojsko. Potem był okres bałaganu. Nie wiadomo było kto za co odpowiada. Wreszcie pojawia się «opiekuńcze» NKWD...
  Tak. Było to jednak dopiero w końcowym okresie naszego pobytu w Szepietówce. W po­czątkach października.
  Gdzie zostaliście umieszczeni w Sze­pietówce? Jakie w tym obozie panowały warunki?
  To nie był obóz, ale punkt przejściowy. Mieścił się na terenie koszar. Całe koszary były dosłownie nabite polskimi jeńcami. Było nas 3-5 tysięcy.
  Jaką część szepietowskiej grupy sta­nowili oficerowie?
  Nie wiem. Był tłum. Część oficerów poz­dejmowała dystynkcje, żeby się ukryć. Wiedzie­li, że oficer to, według nomenklatury sowiec­kiej, burżuj. A więc pierwszy do eksterminacji.
Niektórym oficerom nie udało się ukryć mimo wymienionych środków ostrożności. Często wpadali podczas badania rąk. Sowieci spraw­dzając ręce łatwo odróżniali inteligenta od fi­zycznego. Ten pierwszy był zaliczany do burżujów-oficerów. Ja miałem na mundurze bia­ło-czerwone sznurki cenzusowca i byłem uwa­żany za junkra. Nie znali określenia podchorąży-cenzusowiec i uznali mnie za junkra, czyli oficera. Mój zbyt młody wiek nie odgrywał dla nich żadnej roli. Junkier — mówili — znaczit oficer.
  Jak długo przebywał Pan w Szepie­tówce?
  Bardzo trudno mi dzisiaj, po pięćdziesię­ciu latach, dokładnie podać ilość dni. Był to krótki czas. Gdy przejęło nas NKWD szybko zo­staliśmy odpowiednio poklasyfikowani i nastą­piła wywózka.
  Czy w ciągu tego krótkiego czasu nie było prób ucieczki? Przecież szczególnie na początku panował typowy bałagan.
  Ludzie byli kompletnie oszołomieni. Prze­cież myśmy nie rozumieli zupełnie co się dzieje — walczymy z Niemcami, a tu raptem napadają nas Ruscy. Pierwsza myśl to, że idą nam z po­mocą. Szybko trzeba było ją porzucić. Co do ucieczek, to z początku podczas transportu i wcześniej, marszu pieszego, były takie próby. Myślę, że część zakończyła się powodzeniem. Potem było to wręcz niemożliwe. Szepietówka to był już obszar ZSRR i gdziekolwiek, nawet zakładając, że udałoby się wydostać z koszar, by ruszył żołnierz polski w mundurze (ubrań cy­wilnych przecież nie mieliśmy) zaraz cały sy­stem policyjny, doskonale przecież zorganizo­wany, gwarantował szybkie ujęcie zbiega.
   W Szepietówce spotyka Pan Ojca...
  Tak. Było to — można powiedzieć — do­syć zabawne spotkanie, gdyby nie groza i nie­wiadoma położenia. Byliśmy, wszyscy interno­wani, już po dość pobieżnej rewizji, w czasie której zabrano nam wszystkie ostre narzędzia (noże, bagnety, otwieracze do konserw itp.) Po­nieważ mieliśmy ze sobą puszki z jedzeniem trzeba było je jakoś otworzyć. Przecież od zwy­cięskich Rosjan dostawaliśmy tylko niewielką ilość chleba i kipiatok. Puszki więc gwaranto­wały jakąś normalność w wyżywieniu przez czas, na który ich starczało. Trzeba było je jed­nak otworzyć. Pytał więc jeden drugiego czy ma coś do otwierania konserw. W tej sprawie zagadywano mnie wielokrotnie. Oczywiście po rewizji nie miałem już potrzebnego przyrządu. Miałem tych pytań już dość. Udało mi się z wielkim trudem znaleźć kawałek wolnej po­sadzki i krańcowo zmęczony (poza męczącym przejazdem dokuczała mi rana) położyłem się z myślą o odpoczynku. W pewnym momencie czu­ję, że rusza mnie ktoś za nogę. Padło sakramen­talne już pytanie. Odezwałem się wtedy bardzo nieparlamentarnie. W odpowiedzi usłyszałem: „To ty ładnie witasz Ojca, dziadu!" Zerwawszy się na równe nogi rzuciłem się Ojcu na szyję. Potem byliśmy już zawsze razem aż do dnia, kiedy odjechał z transportem na miejsce egzakucji.
  Jakie wydarzenia z pobytu w Szepie­tówce utkwiły Panu w pamięci?
  Chociaż nie był to długi okres, to jednak pamiętam go jako czas gdy NKWD, które nas przejęło od wojska, dokładnie nas „odpytywało" i kwalifikowało. Trudno mówić o jakimś zorganizowanym życiu w Szepietówce, przecież to była tylko „przejściówka". W pamięci utkwił) mi dwa wydarzenia. Pierwsze — humorysty™ I wprost. Pytają jednego żołnierza, może to byl 2, oficer, nie pamiętam: Familia — odpowiedz: „Mikołajczyk", — otiec — pada następne pytanie — odpowiedź: „umarł;'. Potem gdy go wyczytywano brzmiało to mniej więcej tak: „Miko­łaj Umariowicz Czyk.
Drugie wydarzenie łączy się z przeszłości) mojego Ojca i przyniosło nam wymierną ko­rzyść. Staliśmy z grupą oficerów spekulując ile mniej więcej mogą nas tu trzymać i co mogą: nami zrobić. Naraz Ojciec zaczął się pilnie przyglądać przechodzącemu właśnie żołnierzo­wi NKWD. Po chwili podszedł do niego i zaczęli rozmawiać. Słyszałem fragmenty tej rozmowy. Toczyła się w nie znanym mi gardłowym języ­ku. Enkawudysta podczas rozmowy rozglądał się niespokojnie na boki. Po chwili odszedł. Wrócił za parę minut. Zatrzymał się w pewnej odleg­łości od nas i rzucił w naszym kierunku boche­nek chleba i kawał słoniny. Po tym pospiesznie odszedł. Ojciec wyjaśnił mi, że jest to Ingusz, \ Znajomy z okresu służby w Kaukaskiej Konnej  Tubylczej Dywizji. To, co nam podarował, było poważnym i wartościowym uzupełnieniem na­szych racji żywnościowych. Zresztą nie tylko naszych.
   Wkrótce   po   selekcji   przewożą  was gdzie indziej...
Podzielono nas. Spora grupa została. Trud­no mi dokładnie powiedzieć ilu zostało i q byli to szeregowi czy oficerowie wyłącznie. Nie wiem również z jakich terenów Polski pocho­dzili ci, którzy zostali w Szepietówce po naszym wyjeździe. Zresztą wielu z nich partiami dołą­czało do nas. Dołączano do nas już w Kozielsku jeńców z innych „przejściówek", m.in. z Frydrychówki. Nas załadowano do wagonów towaro­wych tzw. ciepłuszek. Według rosyjskiej normy 1 wagon — sorok czełowiek albo wosiem loszadiej (40 ludzi lub 8 koni). Myśmy musieli gnieść się w 60 lub 100 ludzi. „Ciepłuszkami" zwano te wagony dlatego, bo miały w środku piecyk („kozę" z kominkiem wychodzącym przez dach — na szczęście). Na stopniach lub budce hamul­cowej każdego wagonu stal uzbrojony wartow­nik NKWD. Zaczęli nas wozić po Rosji. Zatrzy­mywaliśmy się w wielu miejscowościach. Zapa­miętałem  nazwy niektórych z nich: Wołujka, Orieł,  Briansk.  Wozili, jak gdyby nie bardzo wiedzieli, gdzie umieścić te masy ludzi. Trwało to  tydzień.  O wyżywieniu  lepiej  nie mówić. Składały się na nie: śledź (słony jak...) i woda z lokomotywy (potworna, nie do picia). Ni stąd, ii zowąd na jednej ze stacji, nie pamiętam nazwy, wypuścili nas z wagonów i zaprowadzili na obiad do restauracji dworcowej. Na obiad byl rosół i kawał mięsa Prawdziwy raj. Ten luksus I będę pamiętał do końca życia. W drodze powrotnej do wagonu zauważyłem starszego kolejarza sowieckiego, który zagryzał wargi i trząsł się. Gdy przechodziliśmy koło niego usłyszałem jak mówił półgłosem po polsku z silnym akcen­tem kresowym: „Boże wam błogosław, chłopcy''.
Po tygodniu podróży dowieźli nas do Koziełska. Był to październik, mniej więcej połowa. Po nas przybywały następne transporty. W końcu października i początkach listopada było nas ponad 4500, głównie oficerów z niewielką licz­bą podchorążych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz