piątek, 19 kwietnia 2013

Przepraszam za opóźnienie. Miałem awarię komputera.
Kontynuujemy temat katyński;

Na katyńskiej drodze.
Część 3

GRIAZOWIEC
ODMIANA I TRAGICZNA WIADOMOŚĆ

Wkrótce po tansporcie, w którym wy­jechał Pana Ojciec, Pan i pozostali jeńcy K. zielska również wyjeżdżacie...
—- Dziś wiem, że było to 12 maja. Zawieźli nas ciężarówkami na stację kolejową i wpako­wali do wagonów więziennych. Wagony te, po­dobne do pullmanowskich, podzielone były mniej więcej tak: dwie trzecie szerokości to by­ły sześcioosobowe przedziały z miejscami do le­żenia. Nas siedziało B-10 w przedziale. Okna do połowy były zamalowane. U góry było okienko zakratowane od zewnątrz. Na początku się za­chowywali enkawudyści poprawnie wobec nas, ale gdy nad dowieźli do stacji kolejowej Gniezdowo wyprowadzanie z wagonów odbywało się za pomocą kolb karabinowych. Wpakowano nas do ciężarówki. Siedzieć musieliśmy tyłem do kierunku jazdy na podłodze, w ten sposób, że jeden siedział między kolanami drugiego. Sta­rano się nas usadzić jak najciaśniej. Na dachu szoferki siedział enkawudysta z pepeszą.
Dowieźli nas do miejsca, gdzie mieściło się prewentorium przeciwgruźlicze dla dzieci pra­cowników NKWD. Z zewnątrz widzieliśmy przez okna rzadki sosnowy lasek. Dziś po prze­czytaniu tylu opisów wydaje mi się, że był to lasek koziogórski. Gdybym wiedział, że tam spoczęły szczątki doczesne mego Ojca... Obok budynku prewentorium była bardzo okazała willa komendanta. Myśmy mieszkali w jakichś barakach. Przeprowadzili nam rewizję. Dość po­bieżną. Zabierali co się dało jeszcze zabrać z ocalałych wcześniej rzeczy.
Ale płaskorzeźba Matki lińskiej Os­trobramskiej ocalała...
     Tak, dziś wiem, że był to znak Jej opieki. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Tę deseczkę traktowałem jako pamiątkę. Po rewizji kolbami zapędzono nas do baraków, gdzie były dwupiętrowe prycze.
Nie zgadza mi się miejsce puhytu. W relacjach występuje Pawliszczew Bor. Potem przewóz do Griazowca. Pan nie wspomina tego miejsca, a mówi, że przebywał od Katyniem...
     Trudno mi dzisiaj powiedzieć, że nie by­łem w Pawliszczew Borze. Ja nie przypominam sbie jednak, że było to miejsce o tej nazwie. Moje obserwacje i to co czytałem o miejscu kaźni wskazuje na to, że było to w pobliżu. Była też stacja Gniezdowo.
Czy spotkaliście tam swoich kole­gów...
     Nie pamiętam dobrze, ale chyba już byli.
Pamiętam, to było już chyba po jakimś czasie,
że byli tam i starobielszczanie i kozielszczanie.
To jednak wskazywałoby na Pawli­szczew Bor.
     Być może, nie upieram się. Siedzieliśmy tam jakiś czas. Dostawaliśmy słabe wyżywienie. Był już czerwiec, gdy zawołano nas informując, że za chwilę usłyszymy ciekawą wiadomość. Rzeczywiście przez megafon usłyszeliśmy po francusku, tłumaczone na bieżąco przez rtm. rez. Józefa hr. Hutten-Czapskiego, przemówie­nie marszałka Petaina. Ogłaszał kapitulację Francji. Na tej samej zbiórce ogłoszono zwięk­
szenie racji żywnościowych. Oficerowie dostawali od tego dnia nawet biały chleb. Był też cu­kier.
Ponadto szukali malarzy do odnowienia bara­ków. Za tę robotę obiecali lepsze wyżywienie, czyli zupę z dna kotła. Zebraliśmy się grupą podchorążych i wzięliśmy tę robotę. Podczas tej pracy widzieliśmy za drutami odgradzającymi baraki staruszka, bardzo podobnego do jednego z opisywanych w Zbrodni katyńskiej... świadka zbrodni, zamieszkującego w pobliżu Kozich Gór. Przyglądał się on nam uważnie. Któregoś dnia zbliżył się do drutów i powiedział do nas: „Nu wy szczastliwy". Więcej nie zdążył, bo go odpędzili. Wkrótce skończyła się też nasza praca.
- Kilka dni później wywożą was do Griazowca
Obóz w Griazowcu, gdzie znaleźliśmy się chyba pod koniec czerwca, mieścił się w daw­nych budynkach klasztornych. Było tam jedno duże pomieszczenie, gdzie siedzieli oficerowie młodszych stopni i podchorążowie. Było też tro­chę cywilów. M.in. staruszek Żyd właściciel tar­taku, który znalazł się tam dzięki posiadanym długim butom (znaczit oficer). Było też, rzecz zabawna, dwóch więźniów z więzienia na Świę­tym Krzyżu. Przepędzono ich piechotą do Rów­nego, tam puszczono wolno. Gdy weszli Rosja­nie oni zdążyli zaopatrzyć się w skradzione strażnikom mundury i długie buty. Los — jak wyżej.
Dlaczego mówi Pan o nich tak saty­rycznie...
Bo to jest prawdziwa groteska. Byli to Żuk i Leszczuk. Leszczuk zmarł wkrótce na gruźlicę, a Żuk jak słyszałem zginął potem pod Monte Cassino jako kapral. Ale rzecz ciekawa, że wcześniej obaj byli dywersantami. Przechodzili ze strony radzieckiej na polską i organizowali bandy dywersyjne w latach dwudziestych i trzy­dziestych. Robili napady na poczty, posterunki policji, dwory itp. Rabowali co się dało. Potem wracali. Powtarzali te wypady kilkakrotnie, za­wsze na polecenie. Złapano ich. Potem gdy zo­stali „odbici" przez współtowarzyszy, ci nie uz­nali ich zasług. Resztę wiemy.
Trzymali ich razem z nami. Ja się z nimi tro­chę zżyłem i to wszystko mi opowiedzieli. Zresztą Żuk kiedyś nauczył mnie jak pisać to co chcę, aby inni nie rozszyfrowali. W myśl jego wskazówek napisałem do matki kartę mlekiem z poufnymi wiadomościami, które normalnie nie mogły przejść przez cenzurę obozową. Prosi­łem mamę, żeby czytała moją kartkę nad lampą naftową. Po podgrzaniu litery były widoczne. Niestety kartkę tę przeczytałem dopiero po powrocie. Okazało się, że dopiero podczas poża­ru w czasie Powstania Warszawskiego, na ukry­tej w piwnicy kartce na skutek temperatury ukazały się brązowe litery i odczytano wiado­mości, które przesyłałem.
Ilu was było w Griazowcu przed przy­wiezieniem grupy litewskiej?
   Około 400.
Spotkał Pan tani wielu kolegów z Ko­zielska.
Tak, było nas z pewnością więcej niż kole­gów ze Starobielska. Nie bawiliśmy się wtedy w dokładne obliczenia ilościowe.
Kto spośród przebywających w Gria­zowcu utkwił Panu najbardziej w pamięci.
Nie wiedział Pan o tym wtedy, ale była to cząstka z cudownie ocalałej z pogromu
śmietanki polskiej inteligencji.
Mógłbym wymienić przede wszystkim wielu kolegów podchorążych, ale wydaje mi
się, że bardziej interesują pana ci wiodący, czyli wyżsi oficerowie i to co się w wokół nich wtedy w Griazowcu działo.
Oczywiście. Szczupłe ramy naszej roz­mowy nie pozwalają na całościowe ujęcie
Pana ówczesnych przeżyć. Musimy ukazać je tylko fragmentarycznie.
Przede wszystkim rzuca się tutaj w oczy osoba generała Wołków ickiego, który Się cie­szył wielkim szacunkiem nawet wśród Rosjan. Ten bohater spod Cuszimy był naszym najwyż­szym autorytetem i wszystkie sprawy związane
z naszymi codziennymi problemami kierowaliś­my do niego.
Wspomina! Pan również wielu innych oficerów służby czynnej i oficerów rezerwy o wielkim autorytecie: wspomnę pik. dypl. Grobickiego, pik. prof. Szareckiego, płk.
Sienickiei/o, ppłk. Berlinga, pik. Bukojemskiego, o. mjr. Kantata i innych. Byl tam
także Pana późniejszy przyjaciel rtm. Józef Hutten-Czapski, który namalował Pana po­dobiznę z tego okresu.
      Tak, wszystko się zgadza, ale proszę pa­miętać, że czas pobytu w Griazowcu to i inna atmosfera, i większa stabilizacja, no i długość pobytu. Ten czas to okres pewnej „normalności" życia obozowego w moim rozumieniu tego sło­wa.
     Właśnie, czym się zajmujecie w tym czasie. O czym rozmawiacie. Jaka jest wiz­ja przyszłości...
    Wiedzieliśmy, że coś muszą z nami zrobić. Przecież w nieskończoność nie będą nas trzy­mać. Losy wojny, na to liczyliśmy, też mogą być różne. Było więc w tym co myśleliśmy coś z nadziei. Miałem w tym czasie rozmowę z majorem NKWD Aleksandrowiczem, synem Polaka i Kaukaski (jak moja matka), rozumiał on bardzo
dobrze po polsku. Rozmawiał ze mną w bardzoprzyjaznej formie. Pytałem go, co chcą z nami zrobić. Dowiedziałem się, że mają nadzieję„przerobić" nas na komunistów.
Łączyło się to z osobami „zdeklaro­wanymi": Berłingiem, Bukojemskim czy Wicherkiewiczem oraz innymi, którzy w oszałamiającej liczbie kilku znaleźli się wkrótce w słynnej „willi rozkoszy".
    Łatwo nam dziś tak oceniać, ale pamiętaj­my, że sytuacja była taka, a nie inna i oni jako żołnierze chcieli za wszelką cenę walczyć.Oczywiście to co było potem jakoś ich przekreś­la, ale wtedy nie można było tego ad hoc robić.Zresztą jeżeli chodzi o Berlinga to na pułkowni­ka awansował go gen. Sikorski a dowódcą bazy ewakuacyjnej w  Kisło-wodsku mianował go An­ders. To co było potem na pewno jakoś Berlinga obciąża, ale jego postępowanie jako dowódcy pod Warszawą i reakcja na Powstanie Warszaw­
skie są pewną rehabilitacją. Zresztą chęć pomo­cy Polsce i powrotu do niej można było wtedymierzyć tak jak on w kilometrach. Nie znał chy­ba gry, która była już prowadzona. Obserwując to i rozmawiając z nim wielokrotnie po wojnie nie mogę go za to wszystko potępiać. Mogę po­wiedzieć na ten temat trochę więcej, gdyż całątę grupę obserwowałem, a z Berłingiem trochę rozmawiałem. Bukojemski był nieprzystępny.
Zresztą jego pojawienie się w obozie z waliza­mi, meblami i srebrnymi zastawami wzbudzało nieufność. Berling chodził po obozie po cywil­nemu, w skórzanym płaszczu i berecie. Tak go wzięli. .Mogę stwierdzić, że nie uprawiał on w obozie żadnej agitacji. W każdym razie w roz­mowach z młodzieżą tego nie było. A przecież ta grupa byłaby chyba najłatwiejsza dla tegotypu roboty. Podchorąży, lekarz stomatolog Bor­kowski np. był zdecydowanym komunistą. Wy­rzeźbił płaskorzeźbę Lenina, zorganizował kras­noj ugolok. W jego grupie byli m.in. Leopold Lewin, niedoszły pop Pugawko, po wojnie sek­
-retarz komitetu w Białymstoku, Piskunowicz, Białorusin, nieciekawie wyglądający i kilku in­nych. Do nich należał por. Z. Wicherkiewicz i podch. rez. pilot Z. Kwiczała. Ten ostatni zresztą należał do nich tylko formalnie. Gdy tylko zo­stał pilotem w wojsku rosyjskim natychmiast„dał nogę" wraz z samolotem do Persji. Tutaj w wojsku polskim został zdegradowany za wcześ­niejszą postawę. Przewieziony do Anglii naj­pierw byl w artylerii przeciwlotniczej w Dower,a potem wrócił do lotnictwa. Po wojnie wrócił
do Polski. Zginął w wypadku samolotowym ja­ko instruktor.
    Swoją drogą warto byłoby zapoznać się ze wspomnieniami Berlinga. Tylko nie­ wielkie ich fragmenty są znane, a to co mówi jego żona budzi w wielu miejscach poważne wątpliwości i wyraźnie, podobnie jak z generałową Sosnkowską, jest „robio­ne".
Z pewnością ma pan wiele racji. Ja z Ber­łingiem spotykałem się po wojnie kilkakrotnie. Widziałem jak był pilnowany, gdy pracował w Ministerstwie PGR. On sam w kontaktach, roz­mowach i zaangażowaniu w pomoc dla żołnie­rza, niezależnie czy walczy! na wschodzie czy na zachodzie, mógł budzić zaufanie.
Krótko przed wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej dołączają do was ofice­rowie z obozu Kozielsk II, którzy tam byli przywiezieni z Litwy po likwidacji wasze­go obozu i zajęciu przez Rosjan Litwy. Tu­taj też spotyka Pan znajomych.  Jednym z nich jest gdyński dziennikarz, karykaturzy­sta, późniejszy słynny agent-dywersant moskiewski, autor słynnego <• Memoriału..* do władz sowieckich, Mikołaj Arciszewski. Bardzo barwna to postać.
Znałem go jeszcze przed wojną. Rzeczy­wiście barwna postać, nie zawsze, a raczej wca­le, w tych barwach pozytywnych. Przed wojną był redaktorem niezależnej gazety „Torpeda" w Gdyni. Współredagował z Arturem Swinarskim „Kurier Bałtycki". Był dobrym karykaturzystą. Znakomicie znał francuski i rosyjski. Był ofice­rem rezerwy Batalionu Strzelców Morskich w Tczewie. Opowiadał rozmaite wersje swego in­ternowania na Litwie.
W "Encyklopedii II wojny światowej podają, że walczył w obronie Warszawy.
Jak przedostał się z Tczewa do Warszawy, a potem jeszcze na Litwę nie mam pojęcia. Nie wyglądał na takiego bohatera, a już tak wiel­kiego jak podaje to powyższa Encyklopedia i całą pewnością nie. Był wnukiem gubernatora Finlandii, za carskich czasów oczywiście. Z jego rodziny żyje jeszcze siostra. Mieszka obecnie w Poznaniu.
Wedlug wesji encyklopedycznej wersji był wówczas kapitanem...
     Ja go pamiętam jako porucznika, nie wiem kiedy i od kogo dostał stopień kapitana.
    Mówią, że gdy umierał w kazamatach Gestapo był już sowieckim generałem.
Rangi generała to on z pewnością nic miał. Ale żyje jeszcze jeden z członków jego grupy zrzuconych latem 1941 roku do Polski inż. Tadeusz Żupański. Mieszka w Warszawie i mógłby z pewnością powiedzieć wiele cieka­wych rzeczy o Kolce i jego grupie. Byl jednym z dyrektorów zakładów w Tarchominie. Tę grupę przyszłych zrzutków organizował sobie Arci­szewski już w Griazowcu, a prawdopodobnie nawet już w Kozielsku II. Nie można więc po­wiedzieć, że byli to przypadkowo dobrani lu­dzie. Może dzięki temu udało mu się wykonać potem dość dużą robotę wywladowczo-dywersyj|ną.
Rzeczywiście Griazowiec, jeśli chodzi o pochodzenie tam więzionych i ich orientacje ku przyszłości, byl wielką mo­zaiką. Jednakże czarnymi owcami okazało się w rezultacie bardzo niewielu. Proszę powiedzieć, jak wyglądało Pana spotkanie z Kolką Arciszewskim. Z pewnością orga­nizować grupę zaczął już w Kozielsku, bo tam zapracował już na opinię agenta NKWD.
Ta opinia istniała i w Griazowcu. Ja spot­kałem go wkrótce po przyjeździe grupy jeńców, w której on się znajdował. Myśmy budowali dla nich takie wiaty sypialne. Podczas pracy przy nich zobaczyłem Kolkę. Podszedłem do niego i spytałem co tutaj robi. Słuchaj — mówi — pro­szę ciebie (miał arystokratyczna wymowę r) I rozpoczął ze mną rozmowę. Zapytał o rodziców, których znał bardzo dobrze i rozpoczęła się zwykła w takich wypadkach rozmowa. W tym czasie przechodzi obok nas nieznajomy oficer, który zobaczywszy, że z kimś rozmawiałem, splunął i powiedział: „Tfu, z kim Pan rozmawia, panie podchorąży..." Przyznam, że taka reakcja trochę mnie zaskoczyła. Zapytany o co chodzi Kolka nie dawał jasnej odpowiedzi. Ja zresztą nie chciałem wdawać się z nim w głębsze dy­skusje, gdyż miałem swoje powody. Pozapoli­tyczne... Powiedział mi on tylko, że ma do mnie prośbę. Chciał, jak gdyby przeczuwał, że znajdę się w Anglii, napisać list do prezydenta Raczkiewicza i prosił, abym go przekazał, Dałem mu warunek, aby list byl otwarty i żebym ja mógł wiedzieć co jest w nini napisane. Dał mi wkrótce ten list. Jego treści nie pamiętam w całości. ale jego główna myśl brzmiała mniej więcej w ten sposób, że Arciszewski spełnia to co obiecał prezydentowi. Było też jak gdyby usprawiedli­wienie jego postępowania.
Czy wręczył Pan ten list prezydento­wi?
Nie. Po tzw. amnestii wręczyłem go szefo­wi Oddziału 11 w Kujbyszewie. Nie wiem, jakie były jego dalsze losy.

Przebywając w Griazowcu stara się Pan dotrzeć do informacji o Ojcu...
Tak, pytałem się majora Aleksandrowi­cza z NKWD, który będąc poprzednio w Koziel­sku znalazł się również w Griazowcu. Prosiłem duje się mój Ojciec. Najpierw dawał mi bardzo wykrętne odpowiedzi, wreszcie powiedział: Molodoj czclowiek, ostaw. Tam gdzie twój otiec ty wsiegda uspiejesz, (Młody człowieku, daj spo­kój. Tam gdzie twój ojciec zawsze zdążysz). Wtenczas nie mogłem tego w żaden sposób zro­zumieć. Nie docierało do mnie. Nawet przez moment nie powstała myśl, że zostali zamordo­wani. Miałem się o tym dowiedzieć dopiero za 2 lata.
        -Jakie domysły co do losu wywiezionych pojawiały się  w rozmowach między znajdującymi się obozie  griazowieckim Polakami?
Myśleliśmy, że znajdują się w innych obo­zach.
Jak wyglądało wasze codzienne obo­zowe życie? Czym się różnili) od poprzed-
niego?

            Przede wszystkim mieliśmy życie zorgani­zowane i to zorganizowane dobrze. Takiej orga­nizacji nie było w Kozielsku. Stosunek enkawudystów do nas byl poprawny. Nie było żadnych doprosow. Dostawaliśmy trzy posiłki dziennie,
oczywiście nic nadzwyczajnego, ale można byłowyżyć. Jedyne zajęcie, które narzucali nam Ros­janie, to było utrzymanie w należytym stanieobozu i sprawy związane z jego funkcjonowa­niem. Ja np. jeździłem na wyrąb lasu. Rąbaliś­my drzewa a obcięte z nich konary przywoziliś­my do obozu. Poza tym był urządzony służb, by­ła obsługa piekarni i obsługa łaźni. Był też urządzony krasnyj ugolok, o którym wspomina­łem, czyli „czerwona świetlica" komunistyczna.
Były tam gazety radzieckie i jakieś polskie gadzinówki. To wszystko funkcjonowało jako kon­cesjonowane, w dzisiejszym tego słowa znacze­niu,
A wasze wewnętrzne, konspiracyjne  życie, jak wyglądało?
Jak pan wie, wśród przebywających W Griazowcu oficerów by ta duża grupa wybitnych polskich intelektualistów, profesorów wyższych uczelni itp. Zwróciliśmy się do nich, jako grupa młodzieży okoio 60 osób, z prośbą o to, żeby prowadzili dla nas wykłady. I oni na to przysta­li. Pamiętam wykłady z następujących dziedzin: prof. Szarecki — medycyna i higiena; prof. Siennicki — architektura wnętrz; prof. Komarnicki — prawo międzynarodowe; płk dypl. Grobicki — wojskowe zagadnienia; dr Gutowski i prof. Misiuro interna i medycyna sportowa. Mu­zykologię wykładał pan Grzybowski światowej sławy muzyk, laureat festiwalu szopenowskiego. Był to więc prawdziwy uniwersytet obozowy. Zbieraliśmy się małymi grupkami albo na pla­cu, gdy było ciepło, albo w jakimś większym pomieszczeniu
_  A życie duchowe? Byli przecież księża
— Tak, pamiętam o. Kamila Kantaka, był to gdańszczanin, kapelan wojskowy — major. Nie pamiętam kiedy i skąd wziął się ks. Peszkowski. Ojciec Kamil, znany też pod imieniem Stefan, by! przez jakiś czas jedynym księdzem w obo­zie. Były odprawiane konspiracyjne Msze św. I głoszone nauki.
W Griazowcu jedynym kapłanem był o. Ka­mil Kantak — jezuita. Był niedużego wzrostu, łysy, bardzo skromny, zawsze oddany służbie innym. Był bardzo mądrym człowiekiem, posia­dającym wielką wiedzę w każdej prawie dzie­dzinie. Był profesorem kolegium jezuickiego w Pińsku. Do niego chodziliśmy spowiadać się. Spowiedź odbywała się konspiracyjnie podczas spaceru.
Pamiętam Mszę św. — Pasterkę odprawianą w Boże Narodzenie 1940 roku. Cała uroczystość była zresztą znakomicie zorganizowana. Na naj­większej sali, gdzie mieszkali podchorążowie, na długim stole nakrytym czymś białym (nie mam pojęcia jakim cudem coś takiego się zna­lazło) leżały gałązki sosny przyniesione przez grupę „leśną", w której pracowałem. Dla każde­go był przygotowany gwiazdkowy prezent. Pre­zenty były najrozmaitsze i czasami bardzo zmyślne. Najmniejszy drobiazg wtedy cieszył. Pamiętam, że w tej uroczystości uczestniczyli wszyscy jeńcy. Nawet krasnoj ugolok.
Jak to się odbyło?
   Wiedzieliśmy, że o 22.00 gasną światła. Już jednak o 21.00 przyszedł do nas dyżurny politruk Pietuchow. Oczywiście zobaczył całą „za­stawę". Myśmy siedzieli na pryczach i śpiewali kolędy. Na stole był nawet tort zrobiony z bia­łego i czarnego chleba polanego roztopionym cukrem. Choinkowe drzewo było ubrane w pa­pierowe ozdoby. Zaskoczony enkawudysta wrzasnął: Szło eto takoje? Nie otrzymał odpo­wiedzi. Popatrzył chwilę na nas, na choinkę. Przetarł oczy i powiedział: A czort z wami, job waszu mat'.
Przed północą odbyła się Pasterka. Najświęt­sza ofiara sprawowana była na środkowej pry­czy. O. Kantak odprawiał ją leżąc. Obok niego leżeli ministranci. Wino mieliśmy ze sfermento­wanej jarzębiny z cukrem. Opłatki były dziełem obozowej piekarni. Większość uczestników przyjęła Komunię św. Podawaliśmy ją sobie z pryczy na pryczę.
W jaki sposób dowiedzieliście się o wybuchu wojny? Bombardowania Niemiec­kie w wasze okolice nie docierały.
Ale docierały w jakiś czas po jej wybuchu gazety. Z nich to dowiedzieliśmy się, że germanskije faszysty, „odwieczny wróg" itd.
Budziło to w was określone nadzieje...
Tak, z. początku myśleliśmy, że będą nas chcieli wcielić do Armii Czerwonej. Tak myślał również Berling, który na początku wojny prze­bywał jeszcze z. nami. Inni liczyli na coś więcej. Do tych ostatnich należał m.in. płk Grobicki, późniejszy generał. Zresztą bardzo ciekawa po­stać. Przed wojną jako endek usunięty z wojska. Udaje się do Teheranu jako cywil i tam pracuje dla polskiego wywiadu na ZSRR. Tuż przed wy­buchem wojny wraca do kraju, aby w kampanii wrześniowej dowodzić brygadą. Tutaj nasuwa się pewne spostrzeżenie. Naprawdę trudno wy­czuć logikę w selekcji, której dokonało NKWD przeznaczając jednych na rozstrzelanie, a daro­wując życie innym. Wśród tych ostatnich znaj­dowało się wielu zdeklarowanych antykomunistów, z czego Rosjanie doskonale zdawali sobie sprawę. A jednak darowali im życie. Ja przypu­szczam, że myśmy wszyscy byli przeznaczeni do likwidacji i tylko zakończenie wojny we Francji i jej kapitulacja spowodowały zmianę decyzji.
Można wspomnieć o tym jeszcze, że Sowieci zapoznawali nas ze swoją kulturą. Może to był wstęp do „uczerwienienia" nas? Pamiętam je­den spektakl teatralny. Wystawiano słynnego „Szerszenia". Pamiętam moment, gdy grający aktor zarżą! deptać krzyż. Wtedy cala sala jak jeden mąż wstała i opuściła salę. Przytomnie za­chowa! się komendant obozu, który widząc co się dzieje powiedział:-„Można wyjść zapalić".
A jak wyglądało wasze pierwsze ze­tknięcie się z nowo powstającą po układzie Sikorski-Majski, sytuacją...
Zawołali nas na zbiórkę. Zjawił się wyższy oficer z innej formacji NKWD, stanął przed na­mi, zasalutował i powiedział: „Panowie oficero­wie, szeregowi, mam zaszczyt przedstawić się. Jestem dowódcą zewnętrznej części, wojennej, obozu." Poinformował nas o tym, że następnego dnia przyjeżdżają nasi oficerowie z naszego do­wództwa. Dodając, że rozpoczniemy wkrótce wspólną walkę z Niemcami. Następnego dnia zjawił się polski generał, jak dla nas dość dziw­nie i śmiesznie ubrany. Czapka generalska, mundur, bryczesy jaśniejsze, sznurowane, dłu­gie buty i kijaszek w ręku. Byt to szef polskiej misji wojskowej generał Szyszko-Bohusz. Drugi generał o lasce i skromniejszym niż Szyszko-Bo­husz wyglądzie, ze znakami więziennych prze­żyć — to by! Anders. Odczytano nam rozkaz dzienny nr 1. Brzmiał on mniej więcej następu­jąco: Z dniem dzisiejszym były obóz jeńców przemianowany zostaje na pierwszy obóz wojska polskiego na terytorium ZSRR. Komendan­tem obozu gen. bryg. Wołkowicki, szefem sztabu i zastępcą komendanta — pik dypl. Gro­bicki itd. Ja załapałem się na funkcję ordynansowego i tłumacza. Staliśmy się więc wojskiem ze wszystkimi tego konsekwencjami. Broń prze­jęliśmy od NKWD, które opuściło obóz. Otrzy­maliśmy racje żywnościowe przysługujące żoł­nierzom radzieckim
- Niedługo było dane Panu przebywać w pierwszym obozie tworzącego się woj­ska polskiego...
Rzeczywiście był to bardzo krótki okres. Wraz z grupą około 40 osób znalazłem się wkrótce w Kujbyszewie. Tu znajdowała się Kwa­tera Główna naszego wojska i organizowała się ambasada. Ja nadal pełniłem funkcję tłumacza. Zostałem nim dzięki płk. Grobickiemu, który znał mnie od dziecka i wiedział, że dobrze znam angielski i język rosyjski, jeszcze w Gria­zowcu, gdy chcieliśmy, aby inni nie wiedzieli o czym rozmawiamy, to rozmawialiśmy po angiel­sku.

Jak wyglądało otoczenie kujbyszewskiej placówki?
Nasz sztab mieścił się w dawnym szla­checkim pałacyku. Na co dzień obserwowałem jego  pracę.  Pamiętam  oficerów  łącznikowych
  radzieckich, m.in. Żukowa. Szczególnie utkwili mi w pamięci oficerowie łącznikowi zachodnich aliantów — płk Cazalet (zginął wraz. z gen. Si­korskim) i mjr Heysel.
Ten ostatni w 1947 roku ekspediował z Polski Stanisława Mikołajczyka. Wiem co pan powie. Owszem krążą różne plotki o ucieczce naszego niefortunnego premiera, ale jestem pewien, że moja wersja jest prawdziwa. Mikołajczyk, dzię­ki pomocy ówczesnego dyrektora gdyńskiego oddziału Zjednoczonej Korporacji Bałtyckiej Heysela uciekł z Polski na brytyjskim statku „Baltavia". Tydzień czy dwa później zniknął również sam Heysel. Ucieczka była organizowa­na wspólnie przez Anglików i Amerykanów. Mogę panu z okna pokazać, gdzie stała wtedy „Baltavia". Zajęcie, którym się wtedy parałem dawało dostęp do szeregu ciekawych informa­cji. Byłem maklerem okrętowym. Mogę pana zapewnić, że ta informacja nie jest wyssana z palca.
W Kujbyszewie, będąc tak blisko naj­lepszych źródeł informacji, mógł Pan z ła­twością dowiedzieć się o losach Ojca...
     Dowiedzieć się miałem nadzieję. Prawie od początku działał Czapski, który zbierał infor­macje o zaginionych oficerach i sporządzał li­stę. Znałem go przecież dobrze. Często zacho­dziłem do niego, sprawdzałem listy, które spo­rządzał. Ale żadnej informacji o Ojcu nie zna­lazłem. Pewnego razu zawołano mnie do umie­
rającego oficera z naszego pułku rtm. Łuka­szewskiego. Umierał z wycieńczenia. On takżenie mógł nic powiedzieć o moim Ojcu. Umarłna moich rękach.
Czy jako tłumacz miał Pan okazję uczestniczyć w jakimś interesującym spotkaniu na szczycie?
Owszem. Był wtedy Beria, Wyszyński, Heysel, Cazalet i nasi sztabowcy z Andersem. Nie było żadnych rewelacyjnych rzeczy. Padło pytanie o zaginionych oficerów. Odpowiedź brzmiała: „Będziemy ich szukali"
— Jakie wrażenie zrobili na Panu władcy życia i śmierci Beria i Wyszyński?
- Nie zdawałem sobie wtedy sprawy z kim mam do czynienia. Byłem bardzo młody miałem zaledwie 20 łat. Beria robił na mnie wrażenie Żyda, chociaż był Kaukazczykiem. Ale to przeciez też Semici. Wyszynski mowił po polsku Z bardzo silnym rosyjskim akcentem. Anders nie mówił po angielsku. Władał biegle rosyjskim, był przecież carskim oficerem. Ja sam spełniałem wyłącznie funkcję tłumacza nie zadając pytań, ani nie włączając swoich trzech groszy do prowadzonej rozmowy. Wkrotce zresztą po wspomnianym spotkaniu wezwał mnie szef „dwójki" płk Meyert powiedział dosłownie: „Za młody jesteś, szczeniaku, do takiej roli. Ta­ki pistolet jak za dużo wie, to dla niego nie­zdrowo".
Wypada więc Pan ze sztabu. Co dalej? Przydział do jednej z formujących się dywizji?
— Nie. Paliłem się do czegoś konkretnego. Wiedziałem, że formowanie armii trochę po- trwa. Chciałem już, zaraz. Poprosiłem o przy dział do marynarki. Wiedziałem, że jest nabór. Nie potraktowano mojej prośby poważnie. A ja przecież kochałem morze. Jako kilkunastoletni chłopak zwiałern z domu, zaciągnąłem się na statek I popłynąłem do Anglii, gdzie miałem rodzinę. Była to wielka frajda, wspaniałe wakacje marynarskie doświadczenie. Wtedy w Kujbyszewie bardzo się upierałem przy moim postanowieniu. Poddano mnie egzaminowi. Profesorem egzaminującym okazał się komandor Dzienisiewicz. Był trochę zaskoczony, że znam odpowiedzi na zadawane przez niego pytania, gdyż mój młody wiek pozwalał przypuszczać że o marynarce wielkiego pojęcia nie mam. Na koniec egzaminu przypomniałem komandorowi spotykaliśmy się przed wojną, a on znał mego Ojca. Sam komandor przedstawiał wtedy obraz nędzy i rozpaczy. Niedawno wypuszczono go z łagru. Gdyby nie fakty, jakie wymieniał podczas przepytanki, które znałem i wiedziałem, że mogły się łączyć tylko z jego osobą. Pewnie bym go nie poznał.
Dostałem więc przydział do marynarki. Wystawiono mi paszport radziecką wizę wyjazdową i wjazdową brytyjską. Punktem granicznym był Murmańsk. Przydział mój stanowił brytyjski krążownik „Trynidad”. Służyłem na nim jako marynarz  Pływaliśmy w ochronie słynnych konwojów do Murmańska. Na okręcie tym obslugiwalem armatkę przeciwlotniczą. Zaokrętowano mnie 3 stycznia 1942 roku.
— Z pewnością służba na tym okręcie była trudna i bardzo niebezpieczna.
— Nie dane mi było zbyt długo być marynarzem. Po odpłynięciu do Anglii odbyłem jeszcze dwa rejsy na krążowniku „Trynidad”. Byłem dla Anglików cennym nabytkiem. gdyż znałem rosyjski. Ostatnim moim rejsem była ochrona konwoju PO 12. Wtedy to „Trynidad” został zatopiony przez własną torpedę na skutek awarii sterów torpedowych spowodowanej wcześniejszym bombardowaniem. Uratowałem się cudem- Ranny znalazłem się w szpitalu. Potem wróciłem na angielskim niszczycielu do Anglii Wkrótce jako trwale niezdolny do stużby w maryuarce zostałem zwolniony z wojska. Zgłosiłem się do naszego I Korpusu. Dostałem przydział do tworzącego się pułku artylerii przeciwlotniczej. Moim dowódcą był wspaniały człowiek. waleczny żołnierz. żarliwy patriota o latwym do zapamiętania nazwisku — mjr Borys Godunow. Naszym zadaniem była obrona fagmentu wybrzeża I ćwiczenia przygotowawcze do działań ofensywnych. Później to droga maczkowców. Francja. Belgia. Holandia i Wilhelmshafen.
—A  co Ojcem...
- Po przyjeździe do Anglii musiałem przede wszystkim złożyć sprawozdanie ze służby W kampanii wrześniowe) mojemu dowódcy brygady z kampanii wrześniowej płk. A. Pogonia-Zalczewskiemu. Przedstawiłem okoliczności, w jakich doszło do zniszczenia majątku pułkowego. Spotkałem kilku kolegów z pułku. Proszono mnie również, abym wygłosił kilka prelekcji o Rosji i warunkach w jakich organizuje się nasze wojsko na tamtym terenie.
Sprawa zaginionych oficerów była nadał aktualna. Nic konkretnego nie było wcale wiadomo. Wreszcie przyszedł kwiecień 1943 I tragiczna wiadomość podana przez radio niemieckie. Wszyscy byliśmy głęboko wstrząśnięci. Byli to przcież nasi towarzysze broni. A sama myśl, że i świadomość, że zostali w tak okrutny sposób zamordowani przez sojusznika naszych aliantów tragedię pogłębiała. Słuchaliśmy komunikatów podających nazwiska zidentyfikowanych ofiar. Ja ciągle miałem nadzieję, że nie będzie wśród nich Ojca, że jakimś cudem przeżył i jeszcze się odnajdzie żywy i zdrowy. Pamiętam – był już maj 1943 roku. Major Godunow zawołał mnie abym posłuchał kolejnego komunikatu. I wtedy usłyszałem: „Porucznik Henryk Gorzechowski… Zaszyte w kołnierzu dwie fotografie, słabo czytelne oraz krzyż Virtuti Militari.” Wszystko się zgadzało. Te rzeczy sam Ojcu zaszywałem krótko przed odjazdem jego transportu.
       Nie wiem co się wtedy ze mną  stało. Nie wiem jak znalazłem się setki kilometrów od mojej jednostki w Londynie. Ocknąłem się po trzech dniach. Wtedy zadzwoniłem do jednostki i powiadomiłem, że wracam. Mimo, że by ła wojna, a mojej trzydniowej nieobecności nie można było w myśl dyscypliny wojskowej wytłumaczyć, nie wyciągnięto wobec mnie żadnych konsekwencji.
                                                                       *

       Na tym kończy się katyńska droga ówczesnego podchorążego, dziś por. rez. Henryka Gorzechowskiego. Dane mu było przeżyć wielką tragedię osobistą. Wtedy, w maju, usłyszawszy  wiadomość o zidentyfikowaniu zwłok Ojca, jednego z tysięcy polskich oficerów jeńców obozów Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa, którzy za swą wierną służbę Ojczyźnie zapłacili najwyższą cenę, zrozumiał, że sam był również na tej drodze. Tylko niezbadanym wyrokiem Boskiej Opatrzności został ocalony. Słowa enkawudzisty Wsio rawno, dawaj otiec były tym ocaleniem.
       Pozostawało wypełnić testament Ojca: W razie czego opiekuj  się matką. Wkrótce po zakończeniu działań wojennych wraca Henryk Gorzechowski junior do Gdyni. Jak wszyscy żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie nie miał lekkiego życia. Był zawsze pod czujną obserwacją i nie pomagano mu w robieniu kariery zawodowej. Jednakże i to jakoś przeżył. Wypełnił testament Ojca i jest wierny jego ideałom. Przekazał je swemu synowi oczywiście również Henrykowi. Dziś emeryt Henryk Gorzechowski  mimo przebytych dwóch zawałów jest nadal czynny społecznie. Pełni funkcję przewodniczącego Koła Byłych Żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie przy Gdyńskim Zarządzie ZBOWiD. Wraz z kolegami opiekuje się szkołą im. Gen. W. Sikorskiego. Dla jej uczniów – pierwszoklasistów jest wielkim przeżyciem gdy, niczym dawni obrońcy Rzeczypospolitej, czują na swym ramieniu ułańską szablę pasującą  ich na ucznia szkoły, która nosi imię wielkiego Polaka. Do dzisiaj Henryk Gorzechowski utrzymuje bliskie kontakty z towarzyszami broni. Koresponduje m.in. z gen. S. Maczkiem i gen. K. Rudnickim. Przed kilku laty odwiedził
Bohaterskiego pancerniaka w Edynburgu. Bierze udział w spotkaniach kombatantów w kraju i za granicą. Nie może obyć się bez pracy, która rozpoczął po wyjściu z Griazowca – pracuje do dziś jako tłumacz przysięgły. Jak niegdyś rósł razem z Gdynią, tak dziś z okna wieżowca , w którym mieszka, obserwuje port, stocznię i dalszy rozwój tego niegdyś pierwszego polskiego okna na świat..
       Nie narzeka Henryk Gorzechowski na brak odznaczeń polskich i zagranicznych. Posiada obywatelstwa honorowe belgijskich i holenderskich miast. Jednakże ciągle na coś czeka. Czeka tak jak rodziny wymordowanych, jak całe społeczeństwo polskie. Czeka na - ostateczne ogłoszenie prawdy o Katyniu  na zmycie już ostateczne, ciągle istniejącego dziedzictwa stalinizmu. Na to, co jest szansą ostatecznego przybliżenia zaufania społecznego i usunięcia zadry istniejącej w stosunkach z naszym wschodnim sąsiadem. Wie, że jeżeli mamy coś wspólnie budować – to można to robić tylko na prawdzie.
                                                                       *
Mamy rok 2013, dwadzieścia cztery lata po mojej rozmowie z cudem ocalałym więźniem Kozielska Henrykiem Gorzechowskim. Nie ma go już wśród żyjących. Jest tablica poświęcona jego Ojcu w Katedrze Polowej Wojska Polskiego w Warszawie. Nie ma ostatecznej prawdy o Katyniu chociaż wiemy o wiele więcej niż w 1989 roku. Jest wciąż nadzieja. Dzisiaj bardzo duża, bo wierzymy, że Instytut Pamięci Narodowej (jak dobrze, że go jeszcze mamy), doprowadzi do ostatecznego  wyjaśnienia wszystkich okoliczności tego wstrząsającego mordu. Oby!

                                                                                 


niedziela, 7 kwietnia 2013

NA  KATYŃSKIEJ  DRODZE

Część 2
„ WSIO RAWNO DAWAJ OTIEC”
  Około połowy października znalazł się Pan wraz z Ojcem w Kozielsku...
  Umieścili nas w dawnym obszarze klasz­tornym. Były tam dwie duże cerkwie, które na­zywaliśmy: Grób Agamemnona i Grobowiec In­dyjski oraz eremy, czyli pustelnie umieszczone w murach, czy pod samymi murami. Coś w ro­dzaju cel. W tych celach, gdzie za czasów car­skich przebywali pojedynczo zakonnicy, myśmy siedzieli po dziesięciu. Była podwójna prycza, na każdej było nas pięciu. Gdy nas przywiezio­no było już dość zimno. Pamiętam, że na po­czątku nie było jeszcze latryny. Wobec tego pośrodku placyku niedaleko eremów wykopano dół i ułożono dwie deski. Spotkałem tam jedne­go z oficerów naszego pułku, znanego jeźdźca majora Edmunda Chojeckiego; zginął w Katy­niu. W tej latrynie trzeba było siadać na kuc­kach tyłem do siebie w rządku. Zdarzyło się kiedyś nieszczęście. Ludzie już od początku po­bytu tu chorowali na biegunkę. Jeden z żołnie­rzy czy oficerów nie zdążył dobrze przysiąść i zanieczyścił siedzącego z tyłu. Nie wiedział, biedny jak się usprawiedliwić, powiedział tylko błagalnie: „Przecież powiedziałem Panu prze­praszam”.
  Jak wyglądała organizacja obozu?
  Obóz miał główną drogę przez środek, wzdłuż cerkwi. Zresztą trzeba tu od razu dodać, że po sąsiedzku, w odległości 500-1000 metrów był drugi obóz tzw. skit. To był też Kozielsk, siedzieli tam tak samo starsi oficerowie. Był to jak gdyby oddział obozu klasztornego. Nasi ko­ledzy i znajomi mieszkali przeważnie w cerk­wiach. Tylko nieliczni tak jak my w eremach. W cerkwiach były trzypiętrowe prycze. Jeśli do­dam, że były one bardzo przetłoczone, a ich mieszkańcy na początku poważnie chorowali na żołądek i pęcherz to proszę sobie wyobrazić jak wyglądała noc i sen więźniów. Cerkwie były wymalowane na biało wapnem. Pobyt tylu ludzi i ich parujące oddechy spowodowały odpadanie wierzchniej, białej warstwy ściany i oczom więźniów ukazywały się malowidła cerkiewne przedstawiające głównie fragmenty postaci róż­nych świętych. Mieszkanie w cerkwiach było bardzo niewygodne l niezdrowe. Szczególnie ze względu na brak ogrzewania, a przecież od po­czątku pobytu naszych oficerów było zimno, z dnia na dzień coraz bardziej. Zima 1939-1940 była bardzo surowa. W eremach było nieco le­piej. Miałem więc trochę szczęścia.
  Jak wyglądał stosunek do was opie­kunów spod znaku NKWD?
  Przede wszystkim trzeba zdać sobie spra­wę, że był to obóz śledczy. Kompletowano wszystkie dane o zgromadzonych tam więź­niach. Chociaż formalnie nazywano nas wó­wczas „wojennoplennyje”, czyli jeńcy. Dzisiaj temu zaprzeczają. Byliśmy internowani — tak twierdzą. Później, już w Griazowcu miałem taki tytuł urzędowy — bywszyj podchorunżyj, bywszoj polskoj armii, na położenni wojennoplen-nogo.
Wzywano nas często do tzw. doprosy. Trzeba przyznać, że enkawudyści pracowali bardzo ciężko, bo praktycznie 24 godziny na dobę. Wezwania można się było spodziewać o każdej porze dnia i nocy. Na doprosy wzywał nas za­wsze wachtior (żołnierz służbowy), którego na­zywaliśmy Leonem. Była dość humorystyczna wpadka z nim związana. Otóż grywaliśmy w karty, co było oczywiście zabronione, gdy on szedł padało hasło: „Leon idzie” i chowaliśmy karty. Oczywiście on się domyślił, że grywamy i kiedyś zrobił nam psikusa i nadszedł niespo­dziewanie. Grając w najlepsze usłyszeliśmy: „Nu, Leon idzie, a wy szto”. Na szczęście był on przyzwoitym człowiekiem i nie było konsek­wencji. Był tam też enkawudysta, w stopniu ka­pitana, z bardzo polskim nazwiskiem. On też traktował nas przyzwoicie. Był jak gdyby kwa­termistrzem. Pamiętam, że kiedyś kazał mnie i Ojcu uporządkować magazyn żywnościowy. Ukradliśmy wtedy trochę jabłek, słoik kawioru i słoik masła. Przydźwigaliśmy całą tę zdobycz do naszego eremu. Jak się łatwo domyśleć ciężko potem ten „grzech” odchorowaliśmy.
Szeregowi żołnierze NKWD byli absolutnie głupi. Ciemnota niesamowita. Starali się odno­sić do nas miło, ale nie zdawali sobie sprawy, że Polacy to taki naród, którego nawet w naj­cięższych sytuacjach humor nie opuszcza. Po prostu urządzaliśmy tam „ciemnogrodzianom” od czasu do czasu pewne dowcipy. Pamiętam jeden z nich. Młody porucznik, lekarz założył się z kolegami, że przyniesie im furtkę z bramy głównej, do której nie można było się zbliżać. Zaproponował mi udział w tej eskapadzie. Le­karz ten był Żydem. Bardzo wesoły, sympatycz­ny, zawodowy oficer. Spytałem się jak zamierza to zrobić. Powiedział: „Zostaw to mnie, ja będę z nim rozmawiał” (chodziło o wartownika).
Poszedłem z nim. Powiedział żołnierzowi, że naczelnik kazał, aby on zreperował furtkę wo­bec czego musi ją wziąć ze sobą. Wartownik po­mógł nam furtkę załadować na plecy i przynieś­liśmy ją w miejsce gdzie porucznik obiecał furt­kę dostarczyć. Odrapaliśmy trochę szkłem i od­nieśliśmy z powrotem. Zakład był wygrany.
Ale przejdźmy do doprosów. Ja byłem przy­dzielony do oficera śledczego, jegomościa mniej więcej 150 cm wzrostu. Nazywał się Sierotkin (mniej więcej tak, jak wyglądał). Był Żydem. Podczas przesłuchań na stole przed nim leżał „mauser”, ja musiałem siedzieć w pewnej od­ległości. Przesłuchania odbywały się mniej wię­cej tak: zawsze pytano o dane personalne — te podstawowe. Potem padało pytanie, na które nie wszyscy nasi oficerowie potrafili odpowie­dzieć, gdyż nie rozumieli go. Brzmiało: Sosłowije? Chodziło o to jakiego stanu jest przesłuchi­wany: szlachcic, mieszczanin, czy chłop. Mówi­łem im, że u nas taki podział tytułowania nie istniał. Obojętnie kto skąd pochodził mówiło się doń per Panie ten a ten. Mnie Sierotkin spy­tał: „A ile mieliście ziemi?” Odpowiedziałem: „Miałem ziemię, w groszkach na podokolnikom” (w doniczkach na parapecie). Byłem mło­dy, niedoświadczony i nie zdawałem sobie spra­wy z powagi sytuacji. Na szczęście obeszło się tylko na dość mocnym opeer za niestosowne ża­rty.
Ale zauważyłem wtedy na biurku Sierotkina coś co dało mi później do myślenia. Leżał tam dokument z „gapą” hitlerowską i napisem Polizei Prasidium Kattowitz. Po wyjściu z doprosu zacząłem szukać Ślązaka, który „podlegał” Sierotkinowi. Znalazł się jeden. Okazało się, że był prezesem Związku Oficerów Rezerwy w Katowi­cach. Wtedy zdałem sobie sprawę z szatańskości powstałego układu między dwoma naszymi są­siadami i istniejącej współpracy między służba­mi specjalnymi tych państw.
Inny przykład udawadniający jak skrupulat­nie zbierano o nas wiadomości. Jak Pan wie od początku rosłem wraz z Gdynią. Jest to moje ukochane miasto. Może to moja druga, po koni­kach, miłość. Mój ojciec miał wielu przyjaciół wśród ludzi morza z czego i ja czerpałem ko­rzyści. Otóż w początkach lat trzydziestych goś­cił w Gdyni zespół okrętów wojennych ZSRR. Na czele zespołu był krążownik „Marat” pamię­tający jeszcze carskie czasy. Ten, okręt można było zwiedzać. Ojciec był zaproszony na okręt, a ja poszedłem z nim. Sierotkin pokazał mi podczas jednego z przesłuchań zdjęcie upamięt­niające moje odwiedziny na tym statku! Sko­mentował krótko: Ty szpion — „Jaki ja szpion przecież miałem wtedy 12 lat”. Dowiedziałem się wtedy, że nawet dwunastolatki u nas szpie­gowali. Nie przekonało go chyba nawet moje wyjaśnienie, że Rosjanie sami zapraszali do zwiedzania okrętu. Podejrzana była również moja znajomość rosyjskiego. Trudno mu było zrozumieć, że dziewiętnastolatek może dobrze mówić obcym językiem. Oczywiście nie powie­działem mu, że zawdzięczam to rodzicom, którzy chcąc abym nie rozumiał pewnych rzeczy mówili ze sobą po rosyjsku. Zwaliłem wszystko na możliwości nauki tego języka w szkole. Tak wiele niewiadomych podejrzeń i moja niekiedy złośliwość rozsierdziło w pewnym momencie Sierotkina i przyłożył mi w twarz lufą swego „mausera”. Wybił mi tym uderzeniem ząb w dolnej szczęce. Przy następnym „doprosie”.prze­prosił mnie za ten incydent.
  W obozie znajdowali się także przed­stawiciele polskiej arystokracji.
  Tak mieliśmy trzech książąt: Lubomirskie­go, Mirskiego i Radziwiłła. Zostali oni zwolnie­ni z obozu. W ich sprawie interweniowały trzy domy panujące Europy. — Anglicy wyciągnęli Radziwiłła, Rumuni Mirskiego, a Włosi Lubo­mirskiego. Wiem to z całą pewnością, gdyż w Londynie spotkałem Radziwiłła i dowiedziałem się o tym. Wtedy w Kozielsku widziałem jak wyjeżdżali, a kombrig Bogomołow zapraszał ich
, grzecznie do osobowego auta.
  Jak wyglądało samopoczucie kozielszczan i wasza codzienność?
  Było duże przygnębienie. Wyżsi oficerowie siedzieli razem z nami, to znaczy przydzielono im oddzielne pomieszczenia, ale podczas dnia przebywaliśmy razem. Jakiegoś specjalnego od­separowania nie było. Nawet do łaźni chodzili razem z nami. Tam spotykałem m.in. generała Bohatyrewicza. Było razem z nami kilku ofice­rów z naszego pułku: emerytowany major Wil­helm Swiatołdycz-Kisiel, kapitan płatnik Hon-sadko, mój Ojciec i ja.
Z wyższych oficerów siedzieli z nami genera­łowie: Bohatyrewicz, Minkiewicz, Smorawiński, Wołkowicki oraz kontradmirał Czernicki. Było około 100 pułkowników i kilkuset majorów.
Jak wspomniałem panowało ciężkie przygnę­bienie. Była roznoszona niesamowita ilość plo­tek, pogłosek co do dalszych naszych losów oraz tego co się dzieje na świecie. Była to tzw. agencja informacyjna „jop” (jeden oficer powie­dział). Najwięcej tych wieści rozchodziło się podczas oczekiwania w kolejce na kipiatok. Mieliśmy do dyspozycji dwa krany wystające z dwóch cerkwi z których ledwo kapała gorąca woda. Mogliśmy nią zalewać otrzymaną- „owo­cową” herbatę. Długo trwało nim nabrało się odpowiednią ilość wody i dzięki temu mogliś­my wiele usłyszeć.
  W obozie była też jedna kobieta. Cór­ka generała Dowbor-Muśnickiego...
  Tak. Por. pilot Lewandowska. Tutaj muszę powiedzieć, że piloci nam imponowali. Trzyma­li się zawsze razem, tworząc zwartą grupę. Za­wsze lśnili czystością. Zresztą trzeba powie­dzieć, że podobnie w grupie trzymali się kawalerzyści. Z piechotą już tak nie było, tam oficer­ski korpus nie znał się tak dobrze jak w tych dwóch rodzajach broni. Trzeba dodać, że w obozie była również grupka marynarzy z flotylli pińskiej. Pamiętam tych lotników i panią Le­wandowską. Wszystkim nam swoim zachowa­niem i solidarnością imponowali. Widzieliśmy, jak w momencie gdy Pani porucznik udawała się w ustronne miejsce jej koledzy tworzyli doo­koła niej szczelny krąg.
  Postawa żołnierza polskiego w nie­woli — jak ją może Pan określić?
  Jak w każdym społeczeństwie tak i tutaj, w końcu było nas tysiące, trafiały się rożne jed­nostki, charaktery i zachowania. Ale w całym przekroju można powiedzieć, że była to postawa pełna godności. Postawa żołnierza-patrioty wiernego obrońcy swojej ojczyzny Gordvfe poiaczyszki.
Trafiła się kilkuosobowa grupka, która napi­sała list do ambasady niemieckiej, kończąc go hitlerowskim pozdrowieniem: Heli Hitler i „oz­dabiając” podpisami. Prosili Niemców o wy­ciągnięcie ich z obozu. O ile się orientuję byli to Polacy niemieckiego pochodzenia, właścicie­le majątków ziemskich. O tym liście powiedzie­li nam Sowieci. Mieli w tym oczywiście swój cel, komentowali: Takowy waszi oficera. Grup­ka ta znalazła się w izolacji. Ale próba rozbicia jedności panującej wśród jeńców nie udała się.
— Czy pamięta Pan jakieś wydarzenie związane z obchodami świąt patriotycz­nych itp.
  Było to oczywiście zakazane. Odbywały się one w ścisłej kilkuosobowej konspiracji. Wiem, że w cerkwiach, jak opowiadano, miały te obchody nieco szerszy charakter. Ja mieszka­łem poza cerkwią i nam było trudniej coś takie­go organizować. To samo dotyczyło życia reli­gijnego. Pamiętam tylko jedną taką konspira­cyjną „zbiórkę” z okazji 11 listopada.
  Jak wyglądała korespondencja z ro­dzinami?
  Można było wysłać jeden list - kartkę w miesiącu. Każdy z tej możliwości korzystał. Ja pisałem do Matki do Warszawy. Wysłałem m.in. swój portrecik zrobiony ołówkiem przez znajo­mego gdynianina por. rez. inż. arch. S. Garlińskiego. Karta z tym portrecikiem doszła do mat­ki. Ale ani ja, ani Ojciec nie otrzymaliśmy wia­domości od Matki.
  28 lutego 1940 roku to dzień Pana dziewiętnastych urodzin... Pozostanie on na zawsze w Pana pamięci...
  Tak. Mam po nich trwałą pamiątkę. Oj­ciec mój wręczył mi wtedy prezent. Płaskorzeź­bę Matki Boskiej Ostrobramskiej wykonaną na kawałku deski obciętej z pryczy. Na tylnej ścia­nie napisał: Kozielsk 28 II 1940. Wykonał tę pła­skorzeźbę własnoręcznie.
   Co Ojciec panu wtedy powiedział?
  Odbyło się to bez słów. Po prostu serdecz­nie się uściskaliśmy. Wtedy po raz pierwszy zo­baczyłem łzy w oczach Ojca. Później zrozumia­łem jak wielką symbolikę miało to wydarzenie. I ocalałem. Wraz ze mną, mimo licznych rewizji, ocalała płaskorzeźba. Dzisiaj jest dla mnie wiel­ką relikwią.
  Powszechnie wiadomo, że niedługo przed likwidacją obozu Sowieci przepro­wadzili swego rodzaju ankietę. Były tam pytania typu: «Co byś zrobił gdybyś został zwolniony»...
  Była jakaś ankieta, ale grupa, w której ja się znajdowałem, całkowicie ją zignorowała.
  Od 3 kwietnia 1940 roku rozpoczyna się rozładowywanie obozu. Co mówiono o odchodzących transportach?.
  Domysły były najrozmaitsze. Mówiono, że wywożą aby oddać Niemcom, albo wywożą na tereny dawnej Polski. Jakiejś wizji tragedii nie było. Mówiono czasem o trzeciej możliwości — wywóz na wschód. Rzecz ciekawa miało miejsce tuż przed wywozem mojej ostatniej grup. Ka­zano spalić stosy polanych już naftą papierów, na które składały się listy i kartki od rod/In w Polsce do jeńców obozu w Kozielsku. A więc korespondencja z Polski przychodziła tylko nie była doręczana.
  Pana Ojciec wyjeżdża z przedostat­nim transportem 11 maja 1940 roku. Nie chciał Pan, aby was rozdzielano...
  Na apelu 11 maja wyczytano osoby prze­widziane do transportu. Wyczytano wtedy: Go­rzechowski Gienryk Gienrykowicz. Spytałem wtedy: „Ojciec czy syn?” Przez chwilę panowała cisza, potem usłyszałem: Wsio rawno. Dawaj otiec.  Moje prośby abym mógł jechać z ojcem nie zdały się na nic. Ojciec zdążył powiedzieć: „W razie czego opiekuj się matką”. Tak jak gdyby miał przeczucie. Ja wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że słowa enkawudysty Wsio raw­no. Dawaj otiec oznaczały dla mnie życie, a dla Ojca okrutną śmierć.
  Czy mógłby pan przybliżyć nam syl­wetkę swego Ojca ś.p. por. Henryka Go-rzechowskiego, jednego z wielu tysięcy polskich oficerów, którzy swą postawę w obronie Ojczyzny przypłacili życiem. Ta śmierć zadana w okrutny sposób do dziś jest krwawiącą raną na ciele naszego spo­łeczeństwa.
  Bardzo chętnie przedstawię drogę życiową mego Ojca, zwłaszcza że jest to bardzo ciekawy życiorys.
Urodził się w 1892 roku w Warszawie. Tu ukończył gimnazjum realne, następnie szkołę rolniczą w Puławach. Zamierzał zając się ho­dowlą koni. Niestety armia carska nakazywała służbę w swych szeregach. Ojciec nie palił się do tego i po prostu uciekł. Dość daleko, bo aż na Kaukaz, zresztą śladem wielu swoich po­przedników. Zgłosił się tam do służby w Kaukaskiej Konnej Dywizji Tubylczej. Ta dywizja cie­szyła się specjalnymi względami w armii car­skiej. Żołnierzom dywizji wolno było nosić mundur i broń na co dzień, nie byli skoszaro­wani. Dostawali tylko pagony z zaznaczoną sza­rżą. Mieli własne konie i rzędy końskie. Orga­nizacja dywizji była też odmienna od zwykłego carskiego wojska. Ojca oczywiście władze woj­skowe straszyły odpowiednią karą za uchylanie się od nakazywanej przez władze służby woj­skowej, ale wybronił się jakoś twierdząc, że ja­ko szlachcic {dworiani) ma prawo wyboru bro­ni i że wybrał właśnie tę dywizję. Najpierw był esaułem, a potem proporszczikiem. Mieszkał wraz z Inguszami w aule i bardzo się z nimi zżył. Zresztą był podobnego jak oni wyglądu. Szybko też nauczył się języka.
Przed 1917 rokiem brał udział w walkach z Austriakami. Był odznaczony orderami św. Je­rzego i św. Anny „za odwagę osobistą”. Po re­wolucji dywizja została rozbita przez bolszewików. Ojciec próbował się przedostać na tereny polskie. Niestety został schwytany i znalazł się na słynnej Łubiance.
Tam zaszło wydarzenie, które miało zaważyć na jego przyszłości. Otóż jako więzień miał za zadanie piłowanie dzwonów kościelnych zarek­wirowanych przez bolszewików z cerkwi i koś­ciołów na cele wojenne. W pewnym momencie zranił się czy uderzył, dość, ze zaklął siarczyście po polsku. Usłyszał to przechodzący właśnie czekista ze szpiczastą bródką. Zatrzymał się i zapytał: „Ty Polak „Polak” — pada odpo­wiedź. „Nazwisko”. „Gorzechowski”. To wzbu­dziło ciekawość czekisty. „A masz ty brata” spy­tał. „Mam dwóch braci” — odpowiedział Ojciec. „A brata Jana masz”. „Mam”. Czy nosił pseudo­nim „Jur”. „Tak”.
Okazało się, że był to Dzierżyński, który we fragmencie swego życiorysu zetknął się z moim stryjem Janem Jur-Gorzechowskim, legendar­nym dowódcą akcji wyprowadzenia dziesięciu więźniów z więzienia na Pawiaku. Potem Jur wybrał orientację niepodległościową w PPS, a jaką wybrał Dzierżyński wiemy.
Na Łubiance zbiegły się też drogi życiowe mego Ojca i mojej matki. Matka-Kaukaska z pochodzenia (matka była Inguszką a ojciec Po­lakiem) — w owym czasie była artystką śpie­waczką w jednym z teatrów moskiewskich. Matka miała cudowny głos. Mimo swego kalec­twa (była sparaliżowana po chorobie Heine Me­dina i miała bezwładną rękę) występowała na­wet jako Madame Buterfly. Była ceniona jako śpiewaczka przez Nadieżdę Krupską. Działała charytatywnie w Komitecie Pomocy Więźniom i dzięki takiemu zaangażowaniu poznała Ojca. Wzięli ślub jeszcze gdy Ojciec był więźniem. Gdy został zwolniony zamieszkali na Arbacie.
Jeszcze parę słów o matce. Była cudowną ko­bietą. Głęboko zaangażowana we wszystko co łączyło się z Polską. W czasie II wojny była żoł­nierzem Armii Krajowej, po wojnie profesorem w Łódzkiej Akademii Muzycznej. Przed wojną założycielką Szkoły Muzycznej w Gdyni i profe­sorem śpiewu solowego w Konserwatorium Pol­skiej Macierzy Szkolnej w byłym Wolnym Mie­ście Gdańsku. Była bardzo ceniona w polskim środowisku muzycznym i miała w nim bardzo wielu przyjaciół wśród naszych utytułowanych artystów śpiewaków.
Gdy rodzice wyrazili chęć powrotu do Polski — wstawiennictwo dwojga wyżej wymienio­nych „patronów” sprawiło, że zostali wymienie­ni za Karola Radka i jego żonę. Obie pary mijając się na granicy w Małaszewiczach ukłoniły się sobie grzecznie.
Po powrocie Ojciec wstąpił do wojska pol­skiego i walczył w 1920 roku. Później został ofi­cerem zawodowym najpierw w 4 pułku strzel­ców konnych, a potem w 16 pułku ułanów no­szącym później imię gen. Gustawa Orlicz-Dreszera. W 1930 roku ze względu na stan zdrowia został zwolniony z wojska i przeszedł na emery­turę. Wtedy też przenieśliśmy się z Bydgoszczy do Gdyni. W tym czasie utrzymywaliśmy bli­skie kontakty z bratem Ojca Jurem i jego żoną Zofią Nałkowską.
Po wyjściu z wojska Ojciec pracował w firmie eksportującej węgiel Nie zaniedbywał jednak kontaktów z pułkiem, zresztą z wzajemnością.
Wrócił jako ochotnik do pułku w końcu lipca lub na początku sierpnia 1939 roku. Dalsze jego losy już opowiadałem. Dla mnie ostatnie pożegnanie z Ojcem w kozielskim obozie nie było rozstaniem na zawsze. Ciągle o niego pytałem i czekałem na jakąś wiadomość. Otrzymałem, niestety tragiczną, dopiero w maju 1943 roku i to z radia niemieckiego.