Kontynuujemy temat katyński;
Na katyńskiej drodze.
Część 3
GRIAZOWIEC
ODMIANA I TRAGICZNA WIADOMOŚĆ
— Wkrótce po tansporcie, w którym wyjechał Pana Ojciec, Pan i pozostali jeńcy K. zielska również wyjeżdżacie...
—- Dziś wiem, że było to 12 maja. Zawieźli nas ciężarówkami na stację kolejową i wpakowali do wagonów więziennych. Wagony te, podobne do pullmanowskich, podzielone były mniej więcej tak: dwie trzecie szerokości to były sześcioosobowe przedziały z miejscami do leżenia. Nas siedziało B-10 w przedziale. Okna do połowy były zamalowane. U góry było okienko zakratowane od zewnątrz. Na początku się zachowywali enkawudyści poprawnie wobec nas, ale gdy nad dowieźli do stacji kolejowej Gniezdowo wyprowadzanie z wagonów odbywało się za pomocą kolb karabinowych. Wpakowano nas do ciężarówki. Siedzieć musieliśmy tyłem do kierunku jazdy na podłodze, w ten sposób, że jeden siedział między kolanami drugiego. Starano się nas usadzić jak najciaśniej. Na dachu szoferki siedział enkawudysta z pepeszą.
Dowieźli nas do miejsca, gdzie mieściło się prewentorium przeciwgruźlicze dla dzieci pracowników NKWD. Z zewnątrz widzieliśmy przez okna rzadki sosnowy lasek. Dziś po przeczytaniu tylu opisów wydaje mi się, że był to lasek koziogórski. Gdybym wiedział, że tam spoczęły szczątki doczesne mego Ojca... Obok budynku prewentorium była bardzo okazała willa komendanta. Myśmy mieszkali w jakichś barakach. Przeprowadzili nam rewizję. Dość pobieżną. Zabierali co się dało jeszcze zabrać z ocalałych wcześniej rzeczy.
— Ale płaskorzeźba Matki lińskiej Ostrobramskiej ocalała...
— Tak, dziś wiem, że był to znak Jej opieki. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Tę deseczkę traktowałem jako pamiątkę. Po rewizji kolbami zapędzono nas do baraków, gdzie były dwupiętrowe prycze.
— Nie zgadza mi się miejsce puhytu. W relacjach występuje Pawliszczew Bor. Potem przewóz do Griazowca. Pan nie wspomina tego miejsca, a mówi, że przebywał od Katyniem...
— Trudno mi dzisiaj powiedzieć, że nie byłem w Pawliszczew Borze. Ja nie przypominam sbie jednak, że było to miejsce o tej nazwie. Moje obserwacje i to co czytałem o miejscu kaźni wskazuje na to, że było to w pobliżu. Była też stacja Gniezdowo.
— Czy spotkaliście tam swoich kolegów...
— Nie pamiętam dobrze, ale chyba już byli.
Pamiętam, to było już chyba po jakimś czasie,
że byli tam i starobielszczanie i kozielszczanie.
Pamiętam, to było już chyba po jakimś czasie,
że byli tam i starobielszczanie i kozielszczanie.
— To jednak wskazywałoby na Pawliszczew Bor.
— Być może, nie upieram się. Siedzieliśmy tam jakiś czas. Dostawaliśmy słabe wyżywienie. Był już czerwiec, gdy zawołano nas informując, że za chwilę usłyszymy ciekawą wiadomość. Rzeczywiście przez megafon usłyszeliśmy po francusku, tłumaczone na bieżąco przez rtm. rez. Józefa hr. Hutten-Czapskiego, przemówienie marszałka Petaina. Ogłaszał kapitulację Francji. Na tej samej zbiórce ogłoszono zwięk
szenie racji żywnościowych. Oficerowie dostawali od tego dnia nawet biały chleb. Był też cukier.
szenie racji żywnościowych. Oficerowie dostawali od tego dnia nawet biały chleb. Był też cukier.
Ponadto szukali malarzy do odnowienia baraków. Za tę robotę obiecali lepsze wyżywienie, czyli zupę z dna kotła. Zebraliśmy się grupą podchorążych i wzięliśmy tę robotę. Podczas tej pracy widzieliśmy za drutami odgradzającymi baraki staruszka, bardzo podobnego do jednego z opisywanych w Zbrodni katyńskiej... świadka zbrodni, zamieszkującego w pobliżu Kozich Gór. Przyglądał się on nam uważnie. Któregoś dnia zbliżył się do drutów i powiedział do nas: „Nu wy szczastliwy". Więcej nie zdążył, bo go odpędzili. Wkrótce skończyła się też nasza praca.
- Kilka dni później wywożą was do Griazowca
—Obóz w Griazowcu, gdzie znaleźliśmy się chyba pod koniec czerwca, mieścił się w dawnych budynkach klasztornych. Było tam jedno duże pomieszczenie, gdzie siedzieli oficerowie młodszych stopni i podchorążowie. Było też trochę cywilów. M.in. staruszek Żyd właściciel tartaku, który znalazł się tam dzięki posiadanym długim butom (znaczit oficer). Było też, rzecz zabawna, dwóch więźniów z więzienia na Świętym Krzyżu. Przepędzono ich piechotą do Równego, tam puszczono wolno. Gdy weszli Rosjanie oni zdążyli zaopatrzyć się w skradzione strażnikom mundury i długie buty. Los — jak wyżej.
—Dlaczego mówi Pan o nich tak satyrycznie...
—Bo to jest prawdziwa groteska. Byli to Żuk i Leszczuk. Leszczuk zmarł wkrótce na gruźlicę, a Żuk jak słyszałem zginął potem pod Monte Cassino jako kapral. Ale rzecz ciekawa, że wcześniej obaj byli dywersantami. Przechodzili ze strony radzieckiej na polską i organizowali bandy dywersyjne w latach dwudziestych i trzydziestych. Robili napady na poczty, posterunki policji, dwory itp. Rabowali co się dało. Potem wracali. Powtarzali te wypady kilkakrotnie, zawsze na polecenie. Złapano ich. Potem gdy zostali „odbici" przez współtowarzyszy, ci nie uznali ich zasług. Resztę wiemy.
Trzymali ich razem z nami. Ja się z nimi trochę zżyłem i to wszystko mi opowiedzieli. Zresztą Żuk kiedyś nauczył mnie jak pisać to co chcę, aby inni nie rozszyfrowali. W myśl jego wskazówek napisałem do matki kartę mlekiem z poufnymi wiadomościami, które normalnie nie mogły przejść przez cenzurę obozową. Prosiłem mamę, żeby czytała moją kartkę nad lampą naftową. Po podgrzaniu litery były widoczne. Niestety kartkę tę przeczytałem dopiero po powrocie. Okazało się, że dopiero podczas pożaru w czasie Powstania Warszawskiego, na ukrytej w piwnicy kartce na skutek temperatury ukazały się brązowe litery i odczytano wiadomości, które przesyłałem.
— Ilu was było w Griazowcu przed przywiezieniem grupy litewskiej?
— Około 400.
— Spotkał Pan tani wielu kolegów z Kozielska.
— Tak, było nas z pewnością więcej niż kolegów ze Starobielska. Nie bawiliśmy się wtedy w dokładne obliczenia ilościowe.
— Kto spośród przebywających w Griazowcu utkwił Panu najbardziej w pamięci.
Nie wiedział Pan o tym wtedy, ale była to cząstka z cudownie ocalałej z pogromu
śmietanki polskiej inteligencji.
Nie wiedział Pan o tym wtedy, ale była to cząstka z cudownie ocalałej z pogromu
śmietanki polskiej inteligencji.
— Mógłbym wymienić przede wszystkim wielu kolegów podchorążych, ale wydaje mi
się, że bardziej interesują pana ci wiodący, czyli wyżsi oficerowie i to co się w wokół nich wtedy w Griazowcu działo.
się, że bardziej interesują pana ci wiodący, czyli wyżsi oficerowie i to co się w wokół nich wtedy w Griazowcu działo.
— Oczywiście. Szczupłe ramy naszej rozmowy nie pozwalają na całościowe ujęcie
Pana ówczesnych przeżyć. Musimy ukazać je tylko fragmentarycznie.
Pana ówczesnych przeżyć. Musimy ukazać je tylko fragmentarycznie.
— Przede wszystkim rzuca się tutaj w oczy osoba generała Wołków ickiego, który Się cieszył wielkim szacunkiem nawet wśród Rosjan. Ten bohater spod Cuszimy był naszym najwyższym autorytetem i wszystkie sprawy związane
z naszymi codziennymi problemami kierowaliśmy do niego.
z naszymi codziennymi problemami kierowaliśmy do niego.
— Wspomina! Pan również wielu innych oficerów służby czynnej i oficerów rezerwy o wielkim autorytecie: wspomnę pik. dypl. Grobickiego, pik. prof. Szareckiego, płk.
Sienickiei/o, ppłk. Berlinga, pik. Bukojemskiego, o. mjr. Kantata i innych. Byl tam
także Pana późniejszy przyjaciel rtm. Józef Hutten-Czapski, który namalował Pana podobiznę z tego okresu.
Sienickiei/o, ppłk. Berlinga, pik. Bukojemskiego, o. mjr. Kantata i innych. Byl tam
także Pana późniejszy przyjaciel rtm. Józef Hutten-Czapski, który namalował Pana podobiznę z tego okresu.
— Tak, wszystko się zgadza, ale proszę pamiętać, że czas pobytu w Griazowcu to i inna atmosfera, i większa stabilizacja, no i długość pobytu. Ten czas to okres pewnej „normalności" życia obozowego w moim rozumieniu tego słowa.
Właśnie, czym się zajmujecie w tym czasie. O czym rozmawiacie. Jaka jest wizja przyszłości...
Wiedzieliśmy, że coś muszą z nami zrobić. Przecież w nieskończoność nie będą nas trzymać. Losy wojny, na to liczyliśmy, też mogą być różne. Było więc w tym co myśleliśmy coś z nadziei. Miałem w tym czasie rozmowę z majorem NKWD Aleksandrowiczem, synem Polaka i Kaukaski (jak moja matka), rozumiał on bardzo
dobrze po polsku. Rozmawiał ze mną w bardzoprzyjaznej formie. Pytałem go, co chcą z nami zrobić. Dowiedziałem się, że mają nadzieję„przerobić" nas na komunistów.
dobrze po polsku. Rozmawiał ze mną w bardzoprzyjaznej formie. Pytałem go, co chcą z nami zrobić. Dowiedziałem się, że mają nadzieję„przerobić" nas na komunistów.
— Łączyło się to z osobami „zdeklarowanymi": Berłingiem, Bukojemskim czy Wicherkiewiczem oraz innymi, którzy w oszałamiającej liczbie kilku znaleźli się wkrótce w słynnej „willi rozkoszy".
— Łatwo nam dziś tak oceniać, ale pamiętajmy, że sytuacja była taka, a nie inna i oni jako żołnierze chcieli za wszelką cenę walczyć.Oczywiście to co było potem jakoś ich przekreśla, ale wtedy nie można było tego ad hoc robić.Zresztą jeżeli chodzi o Berlinga to na pułkownika awansował go gen. Sikorski a dowódcą bazy ewakuacyjnej w Kisło-wodsku mianował go Anders. To co było potem na pewno jakoś Berlinga obciąża, ale jego postępowanie jako dowódcy pod Warszawą i reakcja na Powstanie Warszaw
skie są pewną rehabilitacją. Zresztą chęć pomocy Polsce i powrotu do niej można było wtedymierzyć tak jak on w kilometrach. Nie znał chyba gry, która była już prowadzona. Obserwując to i rozmawiając z nim wielokrotnie po wojnie nie mogę go za to wszystko potępiać. Mogę powiedzieć na ten temat trochę więcej, gdyż całątę grupę obserwowałem, a z Berłingiem trochę rozmawiałem. Bukojemski był nieprzystępny.
Zresztą jego pojawienie się w obozie z walizami, meblami i srebrnymi zastawami wzbudzało nieufność. Berling chodził po obozie po cywilnemu, w skórzanym płaszczu i berecie. Tak go wzięli. .Mogę stwierdzić, że nie uprawiał on w obozie żadnej agitacji. W każdym razie w rozmowach z młodzieżą tego nie było. A przecież ta grupa byłaby chyba najłatwiejsza dla tegotypu roboty. Podchorąży, lekarz stomatolog Borkowski np. był zdecydowanym komunistą. Wyrzeźbił płaskorzeźbę Lenina, zorganizował krasnoj ugolok. W jego grupie byli m.in. Leopold Lewin, niedoszły pop Pugawko, po wojnie sek
-retarz komitetu w Białymstoku, Piskunowicz, Białorusin, nieciekawie wyglądający i kilku innych. Do nich należał por. Z. Wicherkiewicz i podch. rez. pilot Z. Kwiczała. Ten ostatni zresztą należał do nich tylko formalnie. Gdy tylko został pilotem w wojsku rosyjskim natychmiast„dał nogę" wraz z samolotem do Persji. Tutaj w wojsku polskim został zdegradowany za wcześniejszą postawę. Przewieziony do Anglii najpierw byl w artylerii przeciwlotniczej w Dower,a potem wrócił do lotnictwa. Po wojnie wrócił
do Polski. Zginął w wypadku samolotowym jako instruktor.
skie są pewną rehabilitacją. Zresztą chęć pomocy Polsce i powrotu do niej można było wtedymierzyć tak jak on w kilometrach. Nie znał chyba gry, która była już prowadzona. Obserwując to i rozmawiając z nim wielokrotnie po wojnie nie mogę go za to wszystko potępiać. Mogę powiedzieć na ten temat trochę więcej, gdyż całątę grupę obserwowałem, a z Berłingiem trochę rozmawiałem. Bukojemski był nieprzystępny.
Zresztą jego pojawienie się w obozie z walizami, meblami i srebrnymi zastawami wzbudzało nieufność. Berling chodził po obozie po cywilnemu, w skórzanym płaszczu i berecie. Tak go wzięli. .Mogę stwierdzić, że nie uprawiał on w obozie żadnej agitacji. W każdym razie w rozmowach z młodzieżą tego nie było. A przecież ta grupa byłaby chyba najłatwiejsza dla tegotypu roboty. Podchorąży, lekarz stomatolog Borkowski np. był zdecydowanym komunistą. Wyrzeźbił płaskorzeźbę Lenina, zorganizował krasnoj ugolok. W jego grupie byli m.in. Leopold Lewin, niedoszły pop Pugawko, po wojnie sek
-retarz komitetu w Białymstoku, Piskunowicz, Białorusin, nieciekawie wyglądający i kilku innych. Do nich należał por. Z. Wicherkiewicz i podch. rez. pilot Z. Kwiczała. Ten ostatni zresztą należał do nich tylko formalnie. Gdy tylko został pilotem w wojsku rosyjskim natychmiast„dał nogę" wraz z samolotem do Persji. Tutaj w wojsku polskim został zdegradowany za wcześniejszą postawę. Przewieziony do Anglii najpierw byl w artylerii przeciwlotniczej w Dower,a potem wrócił do lotnictwa. Po wojnie wrócił
do Polski. Zginął w wypadku samolotowym jako instruktor.
— Swoją drogą warto byłoby zapoznać się ze wspomnieniami Berlinga. Tylko nie wielkie ich fragmenty są znane, a to co mówi jego żona budzi w wielu miejscach poważne wątpliwości i wyraźnie, podobnie jak z generałową Sosnkowską, jest „robione".
—Z pewnością ma pan wiele racji. Ja z Berłingiem spotykałem się po wojnie kilkakrotnie. Widziałem jak był pilnowany, gdy pracował w Ministerstwie PGR. On sam w kontaktach, rozmowach i zaangażowaniu w pomoc dla żołnierza, niezależnie czy walczy! na wschodzie czy na zachodzie, mógł budzić zaufanie.
Krótko przed wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej dołączają do was oficerowie z obozu Kozielsk II, którzy tam byli przywiezieni z Litwy po likwidacji waszego obozu i zajęciu przez Rosjan Litwy. Tutaj też spotyka Pan znajomych. Jednym z nich jest gdyński dziennikarz, karykaturzysta, późniejszy słynny agent-dywersant moskiewski, autor słynnego <• Memoriału..* do władz sowieckich, Mikołaj Arciszewski. Bardzo barwna to postać.
—Znałem go jeszcze przed wojną. Rzeczywiście barwna postać, nie zawsze, a raczej wcale, w tych barwach pozytywnych. Przed wojną był redaktorem niezależnej gazety „Torpeda" w Gdyni. Współredagował z Arturem Swinarskim „Kurier Bałtycki". Był dobrym karykaturzystą. Znakomicie znał francuski i rosyjski. Był oficerem rezerwy Batalionu Strzelców Morskich w Tczewie. Opowiadał rozmaite wersje swego internowania na Litwie.
—W "Encyklopedii II wojny światowej podają, że walczył w obronie Warszawy.
—Jak przedostał się z Tczewa do Warszawy, a potem jeszcze na Litwę nie mam pojęcia. Nie wyglądał na takiego bohatera, a już tak wielkiego jak podaje to powyższa Encyklopedia i całą pewnością nie. Był wnukiem gubernatora Finlandii, za carskich czasów oczywiście. Z jego rodziny żyje jeszcze siostra. Mieszka obecnie w Poznaniu.
— Wedlug wesji encyklopedycznej wersji był wówczas kapitanem...
— Ja go pamiętam jako porucznika, nie wiem kiedy i od kogo dostał stopień kapitana.
— Mówią, że gdy umierał w kazamatach Gestapo był już sowieckim generałem.
—Rangi generała to on z pewnością nic miał. Ale żyje jeszcze jeden z członków jego grupy zrzuconych latem 1941 roku do Polski inż. Tadeusz Żupański. Mieszka w Warszawie i mógłby z pewnością powiedzieć wiele ciekawych rzeczy o Kolce i jego grupie. Byl jednym z dyrektorów zakładów w Tarchominie. Tę grupę przyszłych zrzutków organizował sobie Arciszewski już w Griazowcu, a prawdopodobnie nawet już w Kozielsku II. Nie można więc powiedzieć, że byli to przypadkowo dobrani ludzie. Może dzięki temu udało mu się wykonać potem dość dużą robotę wywladowczo-dywersyj|ną.
—Rzeczywiście — Griazowiec, jeśli chodzi o pochodzenie tam więzionych i ich orientacje ku przyszłości, byl wielką mozaiką. Jednakże czarnymi owcami okazało się w rezultacie bardzo niewielu. Proszę powiedzieć, jak wyglądało Pana spotkanie z Kolką Arciszewskim. Z pewnością organizować grupę zaczął już w Kozielsku, bo tam zapracował już na opinię agenta NKWD.
Ta opinia istniała i w Griazowcu. Ja spotkałem go wkrótce po przyjeździe grupy jeńców, w której on się znajdował. Myśmy budowali dla nich takie wiaty sypialne. Podczas pracy przy nich zobaczyłem Kolkę. Podszedłem do niego i spytałem co tutaj robi. Słuchaj — mówi — proszę ciebie (miał arystokratyczna wymowę r) I rozpoczął ze mną rozmowę. Zapytał o rodziców, których znał bardzo dobrze i rozpoczęła się zwykła w takich wypadkach rozmowa. W tym czasie przechodzi obok nas nieznajomy oficer, który zobaczywszy, że z kimś rozmawiałem, splunął i powiedział: „Tfu, z kim Pan rozmawia, panie podchorąży..." Przyznam, że taka reakcja trochę mnie zaskoczyła. Zapytany o co chodzi Kolka nie dawał jasnej odpowiedzi. Ja zresztą nie chciałem wdawać się z nim w głębsze dyskusje, gdyż miałem swoje powody. Pozapolityczne... Powiedział mi on tylko, że ma do mnie prośbę. Chciał, jak gdyby przeczuwał, że znajdę się w Anglii, napisać list do prezydenta Raczkiewicza i prosił, abym go przekazał, Dałem mu warunek, aby list byl otwarty i żebym ja mógł wiedzieć co jest w nini napisane. Dał mi wkrótce ten list. Jego treści nie pamiętam w całości. ale jego główna myśl brzmiała mniej więcej w ten sposób, że Arciszewski spełnia to co obiecał prezydentowi. Było też jak gdyby usprawiedliwienie jego postępowania.
—Czy wręczył Pan ten list prezydentowi?
—Nie. Po tzw. amnestii wręczyłem go szefowi Oddziału 11 w Kujbyszewie. Nie wiem, jakie były jego dalsze losy.
—Przebywając w Griazowcu stara się Pan dotrzeć do informacji o Ojcu...
—Tak, pytałem się majora Aleksandrowicza z NKWD, który będąc poprzednio w Kozielsku znalazł się również w Griazowcu. Prosiłem duje się mój Ojciec. Najpierw dawał mi bardzo wykrętne odpowiedzi, wreszcie powiedział: Molodoj czclowiek, ostaw. Tam gdzie twój otiec ty wsiegda uspiejesz, (Młody człowieku, daj spokój. Tam gdzie twój ojciec zawsze zdążysz). Wtenczas nie mogłem tego w żaden sposób zrozumieć. Nie docierało do mnie. Nawet przez moment nie powstała myśl, że zostali zamordowani. Miałem się o tym dowiedzieć dopiero za 2 lata.
-Jakie domysły co do losu wywiezionych pojawiały się w rozmowach między znajdującymi się obozie griazowieckim Polakami?
— Myśleliśmy, że znajdują się w innych obozach.
— Jak wyglądało wasze codzienne obozowe życie? Czym się różnili) od poprzed-
niego?
— Przede wszystkim mieliśmy życie zorganizowane i to zorganizowane dobrze. Takiej organizacji nie było w Kozielsku. Stosunek enkawudystów do nas byl poprawny. Nie było żadnych doprosow. Dostawaliśmy trzy posiłki dziennie,
oczywiście nic nadzwyczajnego, ale można byłowyżyć. Jedyne zajęcie, które narzucali nam Rosjanie, to było utrzymanie w należytym stanieobozu i sprawy związane z jego funkcjonowaniem. Ja np. jeździłem na wyrąb lasu. Rąbaliśmy drzewa a obcięte z nich konary przywoziliśmy do obozu. Poza tym był urządzony służb, była obsługa piekarni i obsługa łaźni. Był też urządzony krasnyj ugolok, o którym wspominałem, czyli „czerwona świetlica" komunistyczna.
Były tam gazety radzieckie i jakieś polskie gadzinówki. To wszystko funkcjonowało jako koncesjonowane, w dzisiejszym tego słowa znaczeniu,
oczywiście nic nadzwyczajnego, ale można byłowyżyć. Jedyne zajęcie, które narzucali nam Rosjanie, to było utrzymanie w należytym stanieobozu i sprawy związane z jego funkcjonowaniem. Ja np. jeździłem na wyrąb lasu. Rąbaliśmy drzewa a obcięte z nich konary przywoziliśmy do obozu. Poza tym był urządzony służb, była obsługa piekarni i obsługa łaźni. Był też urządzony krasnyj ugolok, o którym wspominałem, czyli „czerwona świetlica" komunistyczna.
Były tam gazety radzieckie i jakieś polskie gadzinówki. To wszystko funkcjonowało jako koncesjonowane, w dzisiejszym tego słowa znaczeniu,
—A wasze wewnętrzne, konspiracyjne życie, jak wyglądało?
—Jak pan wie, wśród przebywających W Griazowcu oficerów by ta duża grupa wybitnych polskich intelektualistów, profesorów wyższych uczelni itp. Zwróciliśmy się do nich, jako grupa młodzieży okoio 60 osób, z prośbą o to, żeby prowadzili dla nas wykłady. I oni na to przystali. Pamiętam wykłady z następujących dziedzin: prof. Szarecki — medycyna i higiena; prof. Siennicki — architektura wnętrz; prof. Komarnicki — prawo międzynarodowe; płk dypl. Grobicki — wojskowe zagadnienia; dr Gutowski i prof. Misiuro interna i medycyna sportowa. Muzykologię wykładał pan Grzybowski światowej sławy muzyk, laureat festiwalu szopenowskiego. Był to więc prawdziwy uniwersytet obozowy. Zbieraliśmy się małymi grupkami albo na placu, gdy było ciepło, albo w jakimś większym pomieszczeniu
_ A życie duchowe? Byli przecież księża
— Tak, pamiętam o. Kamila Kantaka, był to gdańszczanin, kapelan wojskowy — major. Nie pamiętam kiedy i skąd wziął się ks. Peszkowski. Ojciec Kamil, znany też pod imieniem Stefan, by! przez jakiś czas jedynym księdzem w obozie. Były odprawiane konspiracyjne Msze św. I głoszone nauki.
W Griazowcu jedynym kapłanem był o. Kamil Kantak — jezuita. Był niedużego wzrostu, łysy, bardzo skromny, zawsze oddany służbie innym. Był bardzo mądrym człowiekiem, posiadającym wielką wiedzę w każdej prawie dziedzinie. Był profesorem kolegium jezuickiego w Pińsku. Do niego chodziliśmy spowiadać się. Spowiedź odbywała się konspiracyjnie podczas spaceru.
Pamiętam Mszę św. — Pasterkę odprawianą w Boże Narodzenie 1940 roku. Cała uroczystość była zresztą znakomicie zorganizowana. Na największej sali, gdzie mieszkali podchorążowie, na długim stole nakrytym czymś białym (nie mam pojęcia jakim cudem coś takiego się znalazło) leżały gałązki sosny przyniesione przez grupę „leśną", w której pracowałem. Dla każdego był przygotowany gwiazdkowy prezent. Prezenty były najrozmaitsze i czasami bardzo zmyślne. Najmniejszy drobiazg wtedy cieszył. Pamiętam, że w tej uroczystości uczestniczyli wszyscy jeńcy. Nawet krasnoj ugolok.
— Jak to się odbyło?
— Wiedzieliśmy, że o 22.00 gasną światła. Już jednak o 21.00 przyszedł do nas dyżurny politruk Pietuchow. Oczywiście zobaczył całą „zastawę". Myśmy siedzieli na pryczach i śpiewali kolędy. Na stole był nawet tort zrobiony z białego i czarnego chleba polanego roztopionym cukrem. Choinkowe drzewo było ubrane w papierowe ozdoby. Zaskoczony enkawudysta wrzasnął: Szło eto takoje? Nie otrzymał odpowiedzi. Popatrzył chwilę na nas, na choinkę. Przetarł oczy i powiedział: A czort z wami, job waszu mat'.
Przed północą odbyła się Pasterka. Najświętsza ofiara sprawowana była na środkowej pryczy. O. Kantak odprawiał ją leżąc. Obok niego leżeli ministranci. Wino mieliśmy ze sfermentowanej jarzębiny z cukrem. Opłatki były dziełem obozowej piekarni. Większość uczestników przyjęła Komunię św. Podawaliśmy ją sobie z pryczy na pryczę.
— W jaki sposób dowiedzieliście się o wybuchu wojny? Bombardowania Niemieckie w wasze okolice nie docierały.
—Ale docierały w jakiś czas po jej wybuchu gazety. Z nich to dowiedzieliśmy się, że germanskije faszysty, „odwieczny wróg" itd.
—Budziło to w was określone nadzieje...
—Tak, z. początku myśleliśmy, że będą nas chcieli wcielić do Armii Czerwonej. Tak myślał również Berling, który na początku wojny przebywał jeszcze z. nami. Inni liczyli na coś więcej. Do tych ostatnich należał m.in. płk Grobicki, późniejszy generał. Zresztą bardzo ciekawa postać. Przed wojną jako endek usunięty z wojska. Udaje się do Teheranu jako cywil i tam pracuje dla polskiego wywiadu na ZSRR. Tuż przed wybuchem wojny wraca do kraju, aby w kampanii wrześniowej dowodzić brygadą. Tutaj nasuwa się pewne spostrzeżenie. Naprawdę trudno wyczuć logikę w selekcji, której dokonało NKWD przeznaczając jednych na rozstrzelanie, a darowując życie innym. Wśród tych ostatnich znajdowało się wielu zdeklarowanych antykomunistów, z czego Rosjanie doskonale zdawali sobie sprawę. A jednak darowali im życie. Ja przypuszczam, że myśmy wszyscy byli przeznaczeni do likwidacji i tylko zakończenie wojny we Francji i jej kapitulacja spowodowały zmianę decyzji.
Można wspomnieć o tym jeszcze, że Sowieci zapoznawali nas ze swoją kulturą. Może to był wstęp do „uczerwienienia" nas? Pamiętam jeden spektakl teatralny. Wystawiano słynnego „Szerszenia". Pamiętam moment, gdy grający aktor zarżą! deptać krzyż. Wtedy cala sala jak jeden mąż wstała i opuściła salę. Przytomnie zachowa! się komendant obozu, który widząc co się dzieje powiedział:-„Można wyjść zapalić".
—A jak wyglądało wasze pierwsze zetknięcie się z nowo powstającą po układzie Sikorski-Majski, sytuacją...
—Zawołali nas na zbiórkę. Zjawił się wyższy oficer z innej formacji NKWD, stanął przed nami, zasalutował i powiedział: „Panowie oficerowie, szeregowi, mam zaszczyt przedstawić się. Jestem dowódcą zewnętrznej części, wojennej, obozu." Poinformował nas o tym, że następnego dnia przyjeżdżają nasi oficerowie z naszego dowództwa. Dodając, że rozpoczniemy wkrótce wspólną walkę z Niemcami. Następnego dnia zjawił się polski generał, jak dla nas dość dziwnie i śmiesznie ubrany. Czapka generalska, mundur, bryczesy jaśniejsze, sznurowane, długie buty i kijaszek w ręku. Byt to szef polskiej misji wojskowej generał Szyszko-Bohusz. Drugi generał o lasce i skromniejszym niż Szyszko-Bohusz wyglądzie, ze znakami więziennych przeżyć — to by! Anders. Odczytano nam rozkaz dzienny nr 1. Brzmiał on mniej więcej następująco: Z dniem dzisiejszym były obóz jeńców przemianowany zostaje na pierwszy obóz wojska polskiego na terytorium ZSRR. Komendantem obozu — gen. bryg. Wołkowicki, szefem sztabu i zastępcą komendanta — pik dypl. Grobicki itd. Ja załapałem się na funkcję ordynansowego i tłumacza. Staliśmy się więc wojskiem ze wszystkimi tego konsekwencjami. Broń przejęliśmy od NKWD, które opuściło obóz. Otrzymaliśmy racje żywnościowe przysługujące żołnierzom radzieckim
- Niedługo było dane Panu przebywać w pierwszym obozie tworzącego się wojska polskiego...
—Rzeczywiście był to bardzo krótki okres. Wraz z grupą około 40 osób znalazłem się wkrótce w Kujbyszewie. Tu znajdowała się Kwatera Główna naszego wojska i organizowała się ambasada. Ja nadal pełniłem funkcję tłumacza. Zostałem nim dzięki płk. Grobickiemu, który znał mnie od dziecka i wiedział, że dobrze znam angielski i język rosyjski, jeszcze w Griazowcu, gdy chcieliśmy, aby inni nie wiedzieli o czym rozmawiamy, to rozmawialiśmy po angielsku.
—Jak wyglądało otoczenie kujbyszewskiej placówki?
—Nasz sztab mieścił się w dawnym szlacheckim pałacyku. Na co dzień obserwowałem jego pracę. Pamiętam oficerów łącznikowych
radzieckich, m.in. Żukowa. Szczególnie utkwili mi w pamięci oficerowie łącznikowi zachodnich aliantów — płk Cazalet (zginął wraz. z gen. Sikorskim) i mjr Heysel.
Ten ostatni w 1947 roku ekspediował z Polski Stanisława Mikołajczyka. Wiem co pan powie. Owszem krążą różne plotki o ucieczce naszego niefortunnego premiera, ale jestem pewien, że moja wersja jest prawdziwa. Mikołajczyk, dzięki pomocy ówczesnego dyrektora gdyńskiego oddziału Zjednoczonej Korporacji Bałtyckiej Heysela uciekł z Polski na brytyjskim statku „Baltavia". Tydzień czy dwa później zniknął również sam Heysel. Ucieczka była organizowana wspólnie przez Anglików i Amerykanów. Mogę panu z okna pokazać, gdzie stała wtedy „Baltavia". Zajęcie, którym się wtedy parałem dawało dostęp do szeregu ciekawych informacji. Byłem maklerem okrętowym. Mogę pana zapewnić, że ta informacja nie jest wyssana z palca.
W Kujbyszewie, będąc tak blisko najlepszych źródeł informacji, mógł Pan z łatwością dowiedzieć się o losach Ojca...
— Dowiedzieć się miałem nadzieję. Prawie od początku działał Czapski, który zbierał informacje o zaginionych oficerach i sporządzał listę. Znałem go przecież dobrze. Często zachodziłem do niego, sprawdzałem listy, które sporządzał. Ale żadnej informacji o Ojcu nie znalazłem. Pewnego razu zawołano mnie do umie
rającego oficera z naszego pułku rtm. Łukaszewskiego. Umierał z wycieńczenia. On takżenie mógł nic powiedzieć o moim Ojcu. Umarłna moich rękach.
rającego oficera z naszego pułku rtm. Łukaszewskiego. Umierał z wycieńczenia. On takżenie mógł nic powiedzieć o moim Ojcu. Umarłna moich rękach.
—Czy jako tłumacz miał Pan okazję uczestniczyć w jakimś interesującym spotkaniu na szczycie?
—Owszem. Był wtedy Beria, Wyszyński, Heysel, Cazalet i nasi sztabowcy z Andersem. Nie było żadnych rewelacyjnych rzeczy. Padło pytanie o zaginionych oficerów. Odpowiedź brzmiała: „Będziemy ich szukali"
— Jakie wrażenie zrobili na Panu władcy życia i śmierci Beria i Wyszyński?
- Nie zdawałem sobie wtedy sprawy z kim mam do czynienia. Byłem bardzo młody miałem zaledwie 20 łat. Beria robił na mnie wrażenie Żyda, chociaż był Kaukazczykiem. Ale to przeciez też Semici. Wyszynski mowił po polsku Z bardzo silnym rosyjskim akcentem. Anders nie mówił po angielsku. Władał biegle rosyjskim, był przecież carskim oficerem. Ja sam spełniałem wyłącznie funkcję tłumacza nie zadając pytań, ani nie włączając swoich trzech groszy do prowadzonej rozmowy. Wkrotce zresztą po wspomnianym spotkaniu wezwał mnie szef „dwójki" płk Meyert powiedział dosłownie: „Za młody jesteś, szczeniaku, do takiej roli. Taki pistolet jak za dużo wie, to dla niego niezdrowo".
—Wypada więc Pan ze sztabu. Co dalej? Przydział do jednej z formujących się dywizji?
— Nie. Paliłem się do czegoś konkretnego. Wiedziałem, że formowanie armii trochę po- trwa. Chciałem już, zaraz. Poprosiłem o przy dział do marynarki. Wiedziałem, że jest nabór. Nie potraktowano mojej prośby poważnie. A ja przecież kochałem morze. Jako kilkunastoletni chłopak zwiałern z domu, zaciągnąłem się na statek I popłynąłem do Anglii, gdzie miałem rodzinę. Była to wielka frajda, wspaniałe wakacje marynarskie doświadczenie. Wtedy w Kujbyszewie bardzo się upierałem przy moim postanowieniu. Poddano mnie egzaminowi. Profesorem egzaminującym okazał się komandor Dzienisiewicz. Był trochę zaskoczony, że znam odpowiedzi na zadawane przez niego pytania, gdyż mój młody wiek pozwalał przypuszczać że o marynarce wielkiego pojęcia nie mam. Na koniec egzaminu przypomniałem komandorowi spotykaliśmy się przed wojną, a on znał mego Ojca. Sam komandor przedstawiał wtedy obraz nędzy i rozpaczy. Niedawno wypuszczono go z łagru. Gdyby nie fakty, jakie wymieniał podczas przepytanki, które znałem i wiedziałem, że mogły się łączyć tylko z jego osobą. Pewnie bym go nie poznał.
Dostałem więc przydział do marynarki. Wystawiono mi paszport radziecką wizę wyjazdową i wjazdową brytyjską. Punktem granicznym był Murmańsk. Przydział mój stanowił brytyjski krążownik „Trynidad”. Służyłem na nim jako marynarz Pływaliśmy w ochronie słynnych konwojów do Murmańska. Na okręcie tym obslugiwalem armatkę przeciwlotniczą. Zaokrętowano mnie 3 stycznia 1942 roku.
— Z pewnością służba na tym okręcie była trudna i bardzo niebezpieczna.
— Nie dane mi było zbyt długo być marynarzem. Po odpłynięciu do Anglii odbyłem jeszcze dwa rejsy na krążowniku „Trynidad”. Byłem dla Anglików cennym nabytkiem. gdyż znałem rosyjski. Ostatnim moim rejsem była ochrona konwoju PO 12. Wtedy to „Trynidad” został zatopiony przez własną torpedę na skutek awarii sterów torpedowych spowodowanej wcześniejszym bombardowaniem. Uratowałem się cudem- Ranny znalazłem się w szpitalu. Potem wróciłem na angielskim niszczycielu do Anglii Wkrótce jako trwale niezdolny do stużby w maryuarce zostałem zwolniony z wojska. Zgłosiłem się do naszego I Korpusu. Dostałem przydział do tworzącego się pułku artylerii przeciwlotniczej. Moim dowódcą był wspaniały człowiek. waleczny żołnierz. żarliwy patriota o latwym do zapamiętania nazwisku — mjr Borys Godunow. Naszym zadaniem była obrona fagmentu wybrzeża I ćwiczenia przygotowawcze do działań ofensywnych. Później to droga maczkowców. Francja. Belgia. Holandia i Wilhelmshafen.
—A co Ojcem...
- Po przyjeździe do Anglii musiałem przede wszystkim złożyć sprawozdanie ze służby W kampanii wrześniowe) mojemu dowódcy brygady z kampanii wrześniowej płk. A. Pogonia-Zalczewskiemu. Przedstawiłem okoliczności, w jakich doszło do zniszczenia majątku pułkowego. Spotkałem kilku kolegów z pułku. Proszono mnie również, abym wygłosił kilka prelekcji o Rosji i warunkach w jakich organizuje się nasze wojsko na tamtym terenie.
Sprawa zaginionych oficerów była nadał aktualna. Nic konkretnego nie było wcale wiadomo. Wreszcie przyszedł kwiecień 1943 I tragiczna wiadomość podana przez radio niemieckie. Wszyscy byliśmy głęboko wstrząśnięci. Byli to przcież nasi towarzysze broni. A sama myśl, że i świadomość, że zostali w tak okrutny sposób zamordowani przez sojusznika naszych aliantów tragedię pogłębiała. Słuchaliśmy komunikatów podających nazwiska zidentyfikowanych ofiar. Ja ciągle miałem nadzieję, że nie będzie wśród nich Ojca, że jakimś cudem przeżył i jeszcze się odnajdzie żywy i zdrowy. Pamiętam – był już maj 1943 roku. Major Godunow zawołał mnie abym posłuchał kolejnego komunikatu. I wtedy usłyszałem: „Porucznik Henryk Gorzechowski… Zaszyte w kołnierzu dwie fotografie, słabo czytelne oraz krzyż Virtuti Militari.” Wszystko się zgadzało. Te rzeczy sam Ojcu zaszywałem krótko przed odjazdem jego transportu.
Nie wiem co się wtedy ze mną stało. Nie wiem jak znalazłem się setki kilometrów od mojej jednostki w Londynie. Ocknąłem się po trzech dniach. Wtedy zadzwoniłem do jednostki i powiadomiłem, że wracam. Mimo, że by ła wojna, a mojej trzydniowej nieobecności nie można było w myśl dyscypliny wojskowej wytłumaczyć, nie wyciągnięto wobec mnie żadnych konsekwencji.
*
Na tym kończy się katyńska droga ówczesnego podchorążego, dziś por. rez. Henryka Gorzechowskiego. Dane mu było przeżyć wielką tragedię osobistą. Wtedy, w maju, usłyszawszy wiadomość o zidentyfikowaniu zwłok Ojca, jednego z tysięcy polskich oficerów jeńców obozów Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa, którzy za swą wierną służbę Ojczyźnie zapłacili najwyższą cenę, zrozumiał, że sam był również na tej drodze. Tylko niezbadanym wyrokiem Boskiej Opatrzności został ocalony. Słowa enkawudzisty Wsio rawno, dawaj otiec były tym ocaleniem.
Pozostawało wypełnić testament Ojca: W razie czego opiekuj się matką. Wkrótce po zakończeniu działań wojennych wraca Henryk Gorzechowski junior do Gdyni. Jak wszyscy żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie nie miał lekkiego życia. Był zawsze pod czujną obserwacją i nie pomagano mu w robieniu kariery zawodowej. Jednakże i to jakoś przeżył. Wypełnił testament Ojca i jest wierny jego ideałom. Przekazał je swemu synowi oczywiście również Henrykowi. Dziś emeryt Henryk Gorzechowski mimo przebytych dwóch zawałów jest nadal czynny społecznie. Pełni funkcję przewodniczącego Koła Byłych Żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie przy Gdyńskim Zarządzie ZBOWiD. Wraz z kolegami opiekuje się szkołą im. Gen. W. Sikorskiego. Dla jej uczniów – pierwszoklasistów jest wielkim przeżyciem gdy, niczym dawni obrońcy Rzeczypospolitej, czują na swym ramieniu ułańską szablę pasującą ich na ucznia szkoły, która nosi imię wielkiego Polaka. Do dzisiaj Henryk Gorzechowski utrzymuje bliskie kontakty z towarzyszami broni. Koresponduje m.in. z gen. S. Maczkiem i gen. K. Rudnickim. Przed kilku laty odwiedził
Bohaterskiego pancerniaka w Edynburgu. Bierze udział w spotkaniach kombatantów w kraju i za granicą. Nie może obyć się bez pracy, która rozpoczął po wyjściu z Griazowca – pracuje do dziś jako tłumacz przysięgły. Jak niegdyś rósł razem z Gdynią, tak dziś z okna wieżowca , w którym mieszka, obserwuje port, stocznię i dalszy rozwój tego niegdyś pierwszego polskiego okna na świat..
Nie narzeka Henryk Gorzechowski na brak odznaczeń polskich i zagranicznych. Posiada obywatelstwa honorowe belgijskich i holenderskich miast. Jednakże ciągle na coś czeka. Czeka tak jak rodziny wymordowanych, jak całe społeczeństwo polskie. Czeka na - ostateczne ogłoszenie prawdy o Katyniu na zmycie już ostateczne, ciągle istniejącego dziedzictwa stalinizmu. Na to, co jest szansą ostatecznego przybliżenia zaufania społecznego i usunięcia zadry istniejącej w stosunkach z naszym wschodnim sąsiadem. Wie, że jeżeli mamy coś wspólnie budować – to można to robić tylko na prawdzie.
*
Mamy rok 2013, dwadzieścia cztery lata po mojej rozmowie z cudem ocalałym więźniem Kozielska Henrykiem Gorzechowskim. Nie ma go już wśród żyjących. Jest tablica poświęcona jego Ojcu w Katedrze Polowej Wojska Polskiego w Warszawie. Nie ma ostatecznej prawdy o Katyniu chociaż wiemy o wiele więcej niż w 1989 roku. Jest wciąż nadzieja. Dzisiaj bardzo duża, bo wierzymy, że Instytut Pamięci Narodowej (jak dobrze, że go jeszcze mamy), doprowadzi do ostatecznego wyjaśnienia wszystkich okoliczności tego wstrząsającego mordu. Oby!